IKS

Riverside [Rozmowa]

Formacja Riverside wydała właśnie kolejny studyjny album – „ID.Entity”. Z tej okazji udało nam się porozmawiać ze wszystkimi muzykami grupy. Wszystkie pytania przygotował Błażej Obiała.


 

Mariusz Duda

Błażej Obiała: Cześć Mariuszu, tematyka wehikułu czasu nie jest Ci obca, gdybyś mógł wybrać jedną godzinę z dwudziestoletniego życia zespołu i ją zmienić albo przeżyć na nowo – która by to była?

 

Mariusz Duda: Wierzę, że wszystko, co w życiu robimy, jest po coś. Nie zmieniałbym nic. Ci, którzy oglądali „Powrót do Przyszłości II”, wiedzą, jakie są konsekwencje zmian. Ciekawie byłoby jednak spojrzeć na moment mojego pierwszego przyjścia do sali prób Riverside w 2001 roku i przypomnieć sobie własną mimikę twarzy.

 

BO: Jesteś na pewno osobą, która regularnie podnosi statystyki czytelnictwa w Polsce. Jakie 3 książki miały na Ciebie największy wpływ? 

 

MD: Ale że tak ogólnie? Czy teraz przed „ID.Entity”? Bo tak ogólnie, to jest tego za dużo, by ograniczyć się tylko do trzech. Ale przed „ID.Entity” przeczytałem sobie np. „Stulecie samotnych” Noreeny Hertz, „Kapitalizm wyczerpania” Andrzeja Szahaja oraz „Szaleństwo tłumów” Douglasa Murraya, dzięki któremu pojawił się tytuł „Landmine Blast”.

 

BO: Z tożsamością jest jak z inteligencją, dopóki się nie pyta o jej definicję, to każdy wie czym jest, a gdy trzeba powiedzieć na głos, to zalega cisza. Jakbyś ją zdefiniował? Czy zgadzasz się że człowiek bez duszy pozbawiony jest cienia? 

 

MD: Tożsamość to zbiór pewnych cech, które cię kształtują, pewne fakty i dane, które pozwalają innym cię zidentyfikować, ale przede wszystkim też świadomość siebie. Twoje relacje ze sobą i z innymi. Twój świat wewnętrzny i świat zewnętrzny. Twoja autorefleksja. Bez wchodzenia w metafizykę i religię, dla mnie to człowiek bez autorefleksji jest pozbawiony cienia.

 

BO: Świadomy artysta przeważnie ma w głowie określoną wizję, nawet jej najmniejszy element, a mimo wszystko po jej zrealizowaniu nierzadko pojawia się zaskoczenie. Czy któraś z siedmiu kompozycji była dla Ciebie takim zaskoczeniem?

 

MD: Nie. Wszystko było przemyślane już wcześniej i jakoś się specjalnie niczym nie zaskoczyłem. Wiedzieliśmy, że pierwszy i ostatni utwór na płycie podzieli fanów. Wiedzieliśmy, że pozbawienie nowej muzyki melancholii sprawi u fanów w niej zakochanych element „pustki i płaskości”. Wiedziałem, że teksty bez metafor będą bolały specjalistów od „w perseidów świetle spadam z pękniętego nieba”. Zaskoczyło mnie jednak entuzjastyczne przyjęcie tej płyty. Aż takiego się nie spodziewałem. Myślałem, że będzie jak zwykle, czyli z szacunkiem, ale letnio i umiarkowanie. 

 

BO: Teksty Riverside do tej pory zawsze były metaforyczne. Po raz pierwszy stworzyłeś tak bezpośrednią lirycznie płytę. Jakie to uczucie, będąc narratorem historii być tak blisko powszedniego, żeby nie powiedzieć, ulicznego języka? 

 

MD: Nie widziałem płyty o współczesnych czasach pisanej w poetycki sposób. Przedstawiłem naszą współczesną tożsamość. I tak – umówmy się – byłem mocno łaskawy. Ale to nie jest tak, że nie ma tu głębi. Głębia jest, tylko ukryta w inny sposób. Na przykład początek „The Place Where I Belong” to tak naprawdę historia Riverside i tego, z czym się borykamy, próbując grać inne style muzyczne. Jak wtedy reagują nasi fani. Dowód mamy na nowej płycie. Przeczytaj ten tekst, mając to przed oczami. Ale spokojnie może być to też tekst o przemocy domowej. O tym, jak na przykład traktują się toksyczni partnerzy. Prostszy język bardzo w tym pomaga. 

 

BO: Po kilkunastokrotnym przesłuchaniu całości jestem w stanie powiedzieć, że ten album zmieni postrzeganie Riverside. Jaka była pierwsza reakcja Piotrka, Maćka i Michała, kiedy usłyszeli Twoje szkice na samym początku? 

 

MD: Ta płyta rodziła się trochę w inny sposób. Moim celem nie było komponowanie całych utworów od razu, jak to było przy „Wasteland”, „Love, Fear” czy „Shrine”. Chciałem zrobić tak, jak robiliśmy to przy czterech pierwszych płytach. Po fragmentach. A więc na początku testowałem przy chłopakach pojedyncze pomysły. Miałem coś w głowie, przynosiłem na próbę i prosiłem kolegów o zagranie. “O, fajne!”, mówili. Jak nic nie mówili, to znaczy, że fajne nie było. Zbierałem takie pomysły w głowie, na dyktafonie, i kiedy była ku temu okazja, łączyłem klocki. “Połączmy ten pomysł z innym i zagrajmy go po sobie”, mówiłem na kolejnej próbie. Graliśmy. Jak działało znowu, to zapamiętywałem. Jak nie działało, odpuszczałem. Ważne było widzieć reakcję chłopaków. Jak widziałem, że Michał, Piotrek i Maciek się czymś jarają – to był dobry znak. Chociaż z Michałem to w sumie zawsze się jaramy jakimiś dziwnymi rzeczami, ale tu też chodziło o to, by Piotrek i Maciek nie drapali się po głowach. Generalnie więc kawałek po kawałku coś tam powstawało, ale na próbach było jeszcze chaotycznie. Udaliśmy się zatem z Michałem do Studia Serakos, do Magdy i Roberta Srzednickich, żeby poukładać klocki. Wziąłem automat perkusyjny i nagrałem wszystkie bity i wszystkie gitary, a Michał dodał klawisze. Tak powstał szkic do „Friend or Foe”, „Landmine Blast” i „Big Tech Brother”, które potem przedstawiliśmy Piotrkowi i Maćkowi do nauki.

 

Te trzy szkice pomogły nam ruszyć z materiałem w sali prób. Zrobiliśmy więc potem środkową część Suity, „Post-Truth”, „I’m Done With You” i „Self- Aware” już w sali. A potem dodawaliśmy i odejmowaliśmy resztę rzeczy w studiu. Suitę też pokleiliśmy w studiu, w studiu zrobiliśmy też bonusy. Dużo fragmentów było takich, że nikt prócz mnie nie wiedział, na czym to się w sumie skończy. W zasadzie w pewnym momencie sam już nawet tego nie wiedziałem. Na miksach siedzieliśmy już jednak razem za plecami Pawła Marciniaka, jednocześnie zamykając w Serakosie tzw. bonusy. Piękny proces, który kiedyś może opiszę bardziej szczegółowo. I może przez to, że dawno już tak zespołowo nie pracowaliśmy, a może nawet nigdy, ten album jest wyjątkowy. Oby zmienił postrzeganie Riverside na lepsze.

 

 

BO: Tytuły albumów Riverside zawsze skrywały jaką historię. Nowy również, ale skąd pomysł na kropkę? Wliczając ją do liter wychodzi dziewięć znaków, czy to może jakaś podpowiedź na temat następnego krążka?

 

MD: Tu nie ma jakiejś wielkiej filozofii. Kropka sprawia, że z jednego tytułu robią się trzy lub cztery. „ID.” to dowód osobisty, ale też freudowskie „Id”. „Entity” to byt. Identity” to tożsamość. Dodajmy jeszcze, że wpisanie kropki pozwala na znacznie lepsze „wygooglanie” tego albumu, a to też miało znaczenie. I pozostałbym raczej przy ośmiu literach, a nie dziewięciu znakach.

 

BO: Instrumentalnie nowy album zaskakuje. Nie będę wymieniał skojarzeń, bo na pewno zrobią to inni, ale co rzuciło mi się w uszy, a na co zawsze zwracam uwagę, to wychodzące z niego charakterystyczne basowe mięso, którego jest dużo więcej. Chciałeś, by ten album był tak mocno basowy? 

 

MD: Tak naprawdę to w Riverside gitara basowa zawsze była na wierzchu. I tu nawet nie chodzi o to, że lider zespołu jest basistą, więc musi ten bas eksponować. Wszystko wzięło się stąd, że Piotr Grudziński nigdy nie był gitarzystą rytmicznym. Nigdy nie grał na gitarze akustycznej i nigdy nie grał riffowo. Grał przede wszystkim melodyjki i solówki, więc ja musiałem sobie radzić, żeby te przestrzenie w muzyce pozaklejać. Stąd też i mój styl gęstego grania na basie i częste trzymanie rytmu. Wszystkie riffy w Riverside też były wymyślane głównie na basie. Tak było i przy tej płycie. Ale może przez to, że na „ID.Entity” nie ma aż tylu gitarowych solówek i melodyjek, co zwykle na płytach Riverside, w końcu można to zauważyć „gołym uchem”? Zaznaczę jednak, że to też było ważne – pokazać, że Riverside to nie jest zespół typu „Tribute to Pink Floyd”, gdzie gitarowe melodie i sola są najważniejsze. U nas zawsze była symbioza wszystkich instrumentów. I w końcu chyba nagraliśmy album, gdzie każdy może to nareszcie usłyszeć i to zrozumieć.

 

BO: Nie mogę nie zapytać o okładkę. Jak rozpoczęła się Wasza współpraca z Jarkiem Kubickim, który zrobił w mojej ocenie najlepszą do tej pory szatę graficzną w historii Riverside? Czy propozycje Travisa Smitha nie były zadowalające? Fenomenalna jest ta grafika! 

 

MD: Travis raczej nie umie pracować szybko. Musi mieć czas. A my tego czasu tym razem nie mieliśmy. Jarek był na miejscu. Wprawdzie nie wiedział jeszcze, na co się zgodził (śmiech), ale jakoś finalnie udało się ze wszystkim zdążyć. Jestem fanem jego twórczości od bardzo dawna. Współpracowaliśmy już razem przy Trio z Maćkami i Lunatic Soul. Był dla mnie jedynym znanym artystą, który może dźwignąć riversajdowy styl. Wykorzystaliśmy więc część jego starych grafik i przerobiliśmy je na nowo, odświeżyliśmy. Dużo też rzeczy zrobionych było od początku. Jarek wykonał tytaniczną pracę, jesteśmy z niego niezwykle dumni i bardzo mu wdzięczni. 

 

BO: „The Place Where I Belong” – 13 minut, jedyny riversajdowy długas. To wbrew pozorom cholernie smutny numer, ale i oczyszczająco-afirmacyjny. Ile w nim jest Mariusza Dudy i jego doświadczeń?

 

MD: 100%.

 

BO: Pytanie, które zadaję każdemu z Was – czy jest jakieś miejsce na Ziemi, gdzie chciałbyś zagrać, a nie miałeś jeszcze okazji? 

 

MD: Japonia, Australia. 

 

BO: Tytułem końca, ID.Entity pokazuje świeże, nieznane do tej pory oblicze Riverside i tekstowo i muzycznie. Masz trochę duszę prowokatora, prawda? Czy zbliżająca się premiera była tym dniem, w którym w końcu otworzyłeś  szampana i powiedziałeś bez żadnego ale –  „zrobiliśmy kawał dobrej roboty”? 

 

Premiera płyty wiąże się u mnie z pewnego rodzaju żałobą. To tzw. koniec procesu tworzenia, który trzyma mnie przy życiu. Temu jestem w swojej życiowej misji poświęcony – tworzeniu muzyki. Dlatego nie mogę mieć tylko jednego muzycznego projektu, bobym zwyczajnie zanudził się na śmierć. W dniu premiery płyty poczułem się tradycyjnie „wydrążony od środka”, „wypłukany”. Tego typu uczucie sprawia, że chcę przeleżeć weekend w łóżku przed telewizorem, oglądając jakieś seriale czy grając w „Skyrim” lub „Fallout”. Niestety… zorganizowaliśmy w ten weekend spotkania z fanami i musiałem udawać, że wszystko jest ze mną okay. Ale nie żałuję tych spotkań, bo lojalni fani to najlepsze, co może przytrafić się artyście. A Riverside ma tak zajebistych fanów, że można o nich napisać książkę. Przy okazji, bardzo pozdrawiam i fanów, i tych, którym właśnie zapaliło się światełko.

 

BO: Dzięki Ci wielkie za poświęcony czas i za odpowiedzi. Nie mogę się doczekać spotkania w Gdańsku, no i później koncertów rzecz jasna! Ten album będzie brzmiał kapitalnie ze sceny, a „Self-Aware” stanie się hymnem trasy ID.Entity. Wszystkiego dobrego! 

 


Piotr Kozieradzki

Błażej Obiała: Cześć Piotrze, dałeś momentami gazu do dechy na tym materiale. To w sporej ilości fragmentów prawdziwy metalowy czołg. Jak to jest znów móc potłuc w bębny i talerze mocniej niż na poprzednich albumach?

 

Piotr Kozieradzki: Nie jest tajemnicą, że lubię mocniej przyłoić. Zawsze, odkąd pamiętam, chciałem grać ciężko. Dark Prophecies, Domain to walcowate zespoły, właśnie takie granie preferuję: mocno i do przodu. Ostatnimi laty w Riverside bardzo sporadycznie grałem mocno czy intensywnie. Powód jest ogólnie prosty – nie pasowało to do muzyki. Może trochę więcej cięższego grania było na „Wasteland”. Też nie w nadmiarze, oczywiście. Nigdy nie byłem fanem zakrywania całej muzyki bębnami, przejściami czy połamańcami. Dla mnie zawsze najważniejsza jest muzyka, a nie moje zaspokojone ego. U niektórych drummerów niestety to ego bierze górę nad muzyką i często efekt jest delikatnie mówiąc nieprzekonywający. Masa przejść o niestworzonym stopniu trudności czy po prostu napierdalanie bez najmniejszego sensu czy powodu. W Riverside priorytetem jest muzyka. Tu wszystko jest tak komponowane czy aranżowane, aby właśnie muzyka nie traciła przez te niepotrzebne zabiegi… oczywiście zdarzają się zawiłości, ale zawsze staramy się to tak zaaranżować, by nie było to najważniejsze. Na „ID” napracowałem się sporo, ale jestem bardzo z niej zadowolony. Oczywiście teraz nagrałbym lepiej, coś pozmieniał czy inaczej zagrał. Płyta wyszła, więc trzeba się cieszyć z tego, co zostało. Jestem dumny z tej płyty. Wreszcie miałem mój wkład w motorykę płyty. Kopie po zadku….

 

BO: Jako człowiek z charakterem, powiedz, czy zdarzały się podczas pracy nad płytą chwile, że znowu trzaskałeś drzwiami w studiu? 

 

PK: Właśnie teraz było perfekcyjnie, można powiedzieć. Mariusz po prostu dał mi pograć, ponieważ marudziłem i pewnie trochę bardziej mi zaufał. Napracowałem się nad tą płytą. Układając i grając sam w sali prób oraz obmyślając i ogrywając utwory przed studiem. To naprawdę ewenement ostatnimi czasy w Riverside. Zawsze mało czasu, zawsze deadline’y czy inne perypetie. Tym razem obeszło się bez jakichkolwiek akcji w studio. 

 

BO: Czy „ID.Entity” stanie się według Ciebie – a może już stało – najciekawszym i najlepszym albumem w katalogu Riverside?

 

PK: Ta płyta jest jak na świat Riverside bardzo odważna, zaskakująca i intrygująca. Moim zdaniem jest bardzo progresywna. Widać i słychać nasz rozwój jako zespołu, a Mariusza jako wokalisty czy kompozytora. Na pewno jest to najbardziej kolorowa z naszych płyt. Dla niektórych to zaleta, dla innych wada. Nagraliśmy naprawdę progresywny album, ale nie tak progresywny, jak Genesis, Yes czy inny Pendragon. Progresywny w sensie rozwoju samej muzyki i jej konstrukcji czy różnorodności. Dla mnie prog to rozwój, a na tej płycie jest duży rozwój. Właśnie to jest w niej takie fajne. Co do tego, czy to nasz najlepszy album, zostawię chyba takie osądy naszym fanom. Z tymi najlepszymi płytami jest różnie. Często zmienia się ten pogląd, raz jest tak, raz inaczej. To super, że mamy taki szeroki wachlarz możliwości. Najgorzej, jak jest tylko jedna płyta, którą wszyscy kochają, a reszta to tło. U nas jest zupełnie inaczej i to jest świetne. Wszystkie nasze płyty są różne, inne, ale zawsze słychać tam Riverside. Na „ID” poszliśmy o krok dalej. Chcieliśmy nagrać taką płytę, aby jeszcze bardziej podkreślić tę naszą wolność i swobodę w doborze ścieżek, którymi podążamy. Trzymanie się kurczowo ram czy innych ograniczeń, bo coś wypada lub nie, nie leży w naszej naturze. Słychać to na tej płycie.

 

BO: Siadasz za bębnami od blisko 25 lat, czy nogi z wiekiem robią się cięższe? 

 

PK: No młodszy się nie robię, to fakt. Mam 53 lata, ale czuję się, jakbym miał 33. Uwielbiam grać, uwielbiam jeździć w trasy i mordować się z tymi wszystkimi problemami. Ktoś kiedyś powiedział: „Jeżeli lubisz swoją pracę, to tak, jakbyś nie przepracował ani jednego dnia”. Ja tak mam. Nie czuję się zmęczony po koncercie. Nie jestem death metalowcem który wypaca na koncercie 10 litrów potu. To nie moja bajka. Nie walczę ze swoimi możliwościami, więc wiem, ile mogę. Nie przekraczam tej linii, więc nie bywam mocno zmęczony po koncertach. Prysznic, i jak nowo narodzony.

 

BO: Kolejna spora trasa już niedługo przed Wami. Ekscytacja czy stres? Co czujesz? 

 

PK: Bardziej zaniepokojenie. Zawsze przed trasą mam milion spraw do załatwienia. To jest najgorsze. Mało czasu, a na głowie wizy, przeloty, ATA Carnet i koordynowanie tego. Sporo pracy, jak się ma tyle pól działalności. A ja mam ich sporo. Już się nie mogę doczekać z jednej strony, a z drugiej jeszcze ze dwa dodatkowe tygodnie by się przydały. Wieczny rozkrok. Całe życie w biegu. Już się przyzwyczaiłem, nie walczę nawet z tym.

 

BO: Pytanie, które zadaję każdemu z Was – czy jest miejsce na Ziemi, gdzie chciałbyś zagrać, a nie miałeś jeszcze okazji? 

 

PK: Pewnie. Japonia, Chiny, Australia. Moje marzenia powoli się spełniają, więc mam jeszcze nadzieję, że po tej płycie odwiedzimy nowe, jeszcze nieodwiedzane przez nas rejony.

 

BO: Dzięki Mitloff za odpowiedzi i wkład w ten album, życzę wspaniałej trasy, no i do zobaczenia na koncertach! 

 

 


 

Maciej Meller

Błażej Obiała: Cześć Maćku, w 2020 roku stałeś się oficjalnym członkiem zespołu i zostałeś niezwykle miło przyjęty. Przejąłeś tym samym dzielnie rolę solowej gitary. Mając na względzie fakt, że Riverside od początku gra ciężko, jak odnalazłeś się w nowym repertuarze, który lekkością nie spływa? 

 

Maciej Meller: Nie zgodzę się z Tobą. Tym razem ten ciężar był tylko jednym z odcieni tej – z założenia przecież – kolorowej płyty. Sporo na niej przestrzeni, nawet w tych ostrzejszych fragmentach, a to jest coś, co zawsze lubiłem. Cóż, starałem się robić to, co zwykle – zagrać jak najlepiej i tak, aby każdą nutą i barwą podkreślić klimat utworu. 

 

BO: Z siedmiu różnorodnych i zaskakujących numerów na ID.Entity, który był dla Ciebie największym wyzwaniem i dlaczego? Pomyślałbym o “Friend Or Foe”, ale może zaskoczysz mnie innym typem. 

 

MM: Akurat „Friend or Foe” to utwór, w którym nie musiałem za dużo grać, bo głównie klawisze Michała i wokal Mariusza robią znakomitą robotę. Jeśli dla kogoś powściągliwość jest wyzwaniem, to rzeczywiście można wskazać ten utwór. Ale prawdę mówiąc nie mam na tej płycie jakichś szczególnie strasznych typów. To świetne piosenki, a atmosfera między nami i w studio była taka, że zwyczajnie dobrze się pracowało. 

 

BO: Jesteś muzykiem melodyjnym, ale i niezwykle technicznym. Czy ten album jest technicznie znacznie trudniejszy od materiału z poprzednich pozycji w dyskografii? Czy chciałbyś się podzielić jakimś nieznanym faktem z historii jej powstawania? 

 

MM: Ja na to patrzę z zupełnie innej perspektywy. Materiał z poprzednich płyt jest dla mnie o tyle trudniejszy, że nie brałem udziału w jego powstawaniu, nie „rosłem” z tamtymi kompozycjami. Bardzo trudnym i wymagającym dla mnie jest odtwarzanie tak charakterystycznych partii gitar, jakie zawsze były w Riverside. Przy nowej płycie byłem już w tym procesie twórczym i choć jest tu kilka rzeczy dla mnie trudnych wykonawczo, to i tak jest jakoś łatwiej.

 

BO: Ostrów Rock Festiwal za pół roku z groszem, skład fenomenalny, i tym samym chyba pierwsza w Polsce prezentacja „ID.Entity”. Będziecie grać cały materiał, czy są według Ciebie jakieś utwory, które nie pasują do konwencji koncertowej?

 

MM: Całe „ID.Entity” wydaje się być stworzone do koncertowych wykonań. Wynika to pewnie z faktu, że wszystkie kompozycje ogrywaliśmy w sali prób, gdzie nabierały bardziej konkretnych kształtów. Wchodziliśmy do studia, mając gotowych 80% partii poszczególnych instrumentów. Z tego co wiem, ostatnie dwie-trzy płyty raczej powstawały w studio, niemal w całości.  Myślę, że zaprezentujemy wszystkie utwory live, choć może nie od razu, ale prędzej czy później tak się stanie. 

 

BO: Pytanie, które zadaję każdemu z Was – czy jest miejsce na Ziemi, gdzie chciałbyś zagrać, a nie miałeś jeszcze okazji? 

 

MM: Jest kilka. Mój rodzinny Żnin (nie miałem okazji z Riverside), Japonia – a jak już byśmy tam byli, to całkiem niedaleko jest Australia i Nowa Zelandia. No i Islandia też by się przydała.

 

BO: Dzięki Maćku za wszystkie dźwięki na albumie i życzę pomyślności na trasie. Widzimy się na koncertach!

 

 


 

Michał Łapaj

Błażej Obiała: Cześć Michale. W końcu mogłeś się klawiszowo wyżyć na nowym materiale. Jest tam sporo przestrzeni, którą wykorzystałeś kapitalnie. Słowa uznania. Czy któryś z pomysłów studyjnych nie znalazł się ostatecznie na płycie? 

 

Michał Łapaj: Często się zdarza, że podczas nagrań pojawiają się pomysły, które mają wejść na dany album, ale ostatecznie nie wchodzą. Pomimo tego, że kompozycja sama w sobie jest ładna, to nie pasuje stylistycznie do konceptu krążka. Tak było również w przypadku i tego albumu. Na szczęście utwory te nie znikają, tylko czekają na swój czas. Mamy kilka takich kompozycji, które mogą mieć nawet z 10 lat! Jeśli nie wejdą na album, to może pojawią się gdzieś jako bonus, bo szkoda, żeby tak po prostu przepadły. Póki co – czekamy. 

 

BO: W siedmiu numerach zmieściłeś ogrom hammondowych klawiszy. Skąd u Ciebie takie zamiłowanie do nich?

 

MŁ: Organy Hammonda to bardzo ważny dla mnie instrument. Często przed ustawieniem jakiegoś brzmienia lub nawet wstawki syntezatorowej odruchowo daną partię zaczynam grać właśnie na Hammondzie. Od zawsze lubiłem mocne, rockowe brzmienie. Gdy w przeszłości grałem na klawiszach, ciężko mi było znaleźć coś, co mogłoby oddać ciężar, jaki chciałem uzyskać. Przesterowane dźwięki, które wykręcałem na tamtych instrumentach brzmiały chudo, dziwacznie, a czasami nawet śmiesznie. Dlatego w pewnym momencie zacząłem zabierać się za gitarę elektryczną (śmiech). Później jako nastolatek odkryłem na nowo Deep Purple. Pamiętam, że wtedy wpadła mi w ręce płyta „Made in Japan”. „No tak! Hammond!” – pomyślałem. Pokochałem te dźwięki, to brzmienie… Od tamtej pory rzuciłem gitarę w kąt i wszędzie, na czym tylko grałem, ustawiałem sound przesterowanych organów. Hammond stał się głównym brzmieniem mojego instrumentarium, a Jon Lord moim największym mentorem. 

 

BO: „ID.Entity” pokazało Riverside dryfujący między stylami. W jakim kierunku zmierzacie?

 

MŁ: Powiedziałbym, że w kierunku Riverside (śmiech). My zawsze lubiliśmy eksperymentować. W muzyce Riverside słychać wiele stylów muzycznych od ambientów, elektroniki, czasem trochę folka, poprzez metal, a czasami nawet ciężej. To główny powód, dla którego często przypisywani jesteśmy do gatunku rocka progresywnego. Taki worek jest najprostszym rozwiązaniem do określenia naszego stylu, choć często mylnym, bo wielu osobom kojarzy się z tzw. art rockiem, którego to raczej nie gramy.

 

BO: Pytanie, które zadaję każdemu z Was – czy jest miejsce na Ziemi gdzie chciałbyś zagrać, a nie miałeś jeszcze okazji? 

 

MŁ: Dużo podróżuję i podczas takich wyjazdów widzę wiele miejsc, gdzie aż chciałoby się rozłożyć sprzęt i cieszyć samą grą, muzyką oraz pięknym otoczeniem. Myślę, że takim moim faworytem jest Islandia. Bez wskazania na konkretne miejsce. Tam każdy metr kwadratowy tej wyspy jest niezwykle inspirujący.

 

BO: Dzięki Michale za poświęcony czas. Jestem przekonany, że Twoje klawisze na koncertach będą wywracały organy wewnętrzne, bo mają ku temu potencjał. Życzę Tobie i Wam dużo dobrej zabawy podczas trasy i, mam nadzieję – widzimy się pod sceną!

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Marcin

    Ciekawy wywiad! Dzięki! Ta płyta jest bardzo udana bo słychać na niej powrót do zespołowego grania i radość z tego grania. Tego troche brakowało na poprzednich płytach i dlatego budziły mieszane uczucia. Widzimy się na koncercie w Dublinie! 🙂

Dodaj komentarz