IKS

Darek Bilski [Rozmowa]

Darek Bilski – człowiek wielu talentów. Od stycznia tego roku redaktor naczelny Radia Jazz.FM. Dlaczego Łódź to miasto kontrkulturowe? Na czym polega urok teatru alternatywnego? Czy potrzebujemy przewodników po święcie dźwięków? O tym m.in. porozmawialiśmy z naszym bohaterem.

Elvis Strzelecki: Sztukmix wita Sztukmistrza. Zwrot nieprzypadkowy – prowadzisz firmę Artblaast realizującą usługi artystyczne, kierowałeś teatrem, jesteś felietonistą, lektorem, radiowcem… Czy czujesz, że przepracowałeś w życiu choć jeden dzień?

 

Darek Bilski: (śmiech)… Tak, bo pracowałem też w miejscach, za którymi nie przepadałem. Po maturze, a przed studiami pracowałem przez rok w ZUS-ie, na przykład, ale jeśli pytasz o miejsca, które wymieniłeś, to dotykamy bardzo ważnego elementu, mianowicie zgorzkniałości ludzi pracujących. Jestem przekonany, bazując na własnym doświadczeniu, że jeśli wykonujesz zawód, który Cię pasjonuje i który jest zbieżny z Twoimi fascynacjami, to rzeczywiście nie masz poczucia tzw. pracy. Ja w którymś momencie życia zadałem sobie pytanie, które chyba powinien zadać sobie każdy, a mianowicie w czym jestem dobry, czuję się dobrze, a jednocześnie jest to przydatne społecznie, istnieje na to zapotrzebowanie. I w ten sposób znalazłem się w takim, a nie innym obszarze zawodowym. Niestety, raczej nie jest to ścieżka prowadząca do fortuny, ale za to do w miarę satysfakcjonującego życia.

 

ES: „…a kot z miasta Łodzi pochodzi” – nawet wolna dusza ma swoje miejsce. Czym dla Ciebie jest to miasto?

 

DB: Kto choć raz był w Łodzi, ten wie, w czym rzecz. To miasto to półświatek, takie rogatki cywilizacji. Trochę żartuję, ale nie do końca. To było miasto fabryczne, a ponieważ fabryki upadły, to zrobiła się nisza. W tę niszę ostatecznie nic się nie wpasowało, więc trudno powiedzieć o Łodzi coś jednoznacznie i ostatecznie. Nie mamy jakiejś starówki, ani też wybitnych współczesnych obiektów architektonicznych, zjawiskowych elementów znanych nie tylko w świecie, ale choćby w kraju. Nawet nasze lotnisko ma rozmiary Biedronki. Łódź w zasadzie ma charakter kontrkulturowy i to jest paradoksalnie jej główna zaleta. Śródmieście pełne wiekowych kamienic, które się sypią, wokół blokowiska, które też nie wyglądają najlepiej. Kilka parków, sporo hipermarketów, tramwaje, autobusy, ludzie, ale panuje tu jakiś ciekawy, mroczny klimat, który z poczucia beznadziei pozwala wykiełkować intrygującym procesom o specyficznej egzotyce. 

 

ES: Teatr Nowy i Teatr Imienia Róży Van Der Blaast – dwa ważne dla Ciebie teatry. Powiedz coś więcej na ten temat.

 

DB: To dwie zupełnie różne odmiany teatru. Teatr Imienia Róży Van Der Blaast to była grupa offowa, założona przeze mnie, kiedy pracowałem w domu kultury. Najpierw byli to licealiści, a potem już studenci. Robiliśmy teatr na przekór, łamiąc standardy i podważając autorytety. Zbieraliśmy za to cięgi na różnego rodzaju festiwalach i przeglądach, ale naprawdę było warto. Warto było zobaczyć niesmak i oburzenie na twarzach tych wszystkich fundamentalistów dramatu scenicznego. Graliśmy na przykład spektakl do czterdziestominutowego utworu Jarretta z koncertu w Paryżu, podczas którego aktorzy poruszali się na scenie, stopniowo wpadając w rodzaj transu. Ani jednego słowa, żadnych klasycznych kroków tanecznych, pełna improwizacja. I ban na przeglądzie teatralnym. Potem dołączył do nas Maciek Staniecki, który robił fantastyczną muzykę, ja pisałem teksty, rodzaj monologów i tworzyliśmy z tego widowiska w formie strumienia świadomości. A kiedy trafiłem do Teatru Nowego, placówki zawodowej, to przekonałem się, że teatr instytucjonalny to taki rodzaj bardziej interesującego biura.

 

ES: Zmarły niedawno Jan Nowicki, opowiadając o teatrze swojej żony „Ecce Homo”, zwrócił uwagę na to, jak istotne jest istnienie teatrów alternatywnych oraz jak dobrze grają w nich ludzie będący na co dzień studentami, uczniami bądź wykonujący zupełnie inne zawody. Jak na bazie swoich doświadczeń odniósłbyś się do słów pana Jana?

 

DB: Tak, absolutnie się zgadzam. Pod jednym warunkiem. Przez lata pracując z różnymi grupami amatorskimi, starałem się wzbudzić w nich odwagę i potrzebę mówienia własnym głosem. Taki zespół, jeśli chce się mierzyć z teatrem zawodowym, naśladując jego technikę i biorąc na warsztat te same utwory, polegnie z kretesem. Nie ma tych umiejętności, tego zaplecza, tego doświadczenia. Trzeba odwołać się do swojej wyobraźni i budować własny świat sceniczny, oparty na własnych przeżyciach i własnym sposobie postrzegania rzeczywistości.

 

ES: Człowiek wrażliwy na sztukę bez wątpienia musi umieć słuchać. Kiedy po raz pierwszy „usłyszałeś muzykę”?

 

DB: Jeśli chodzi o to, kiedy słuchałem, mając racjonalne podejście do muzyki, czyli zdając sobie sprawę, że słucham w jakimś określonym celu, to pewnie tak było, gdy przygotowywałem spektakle. Nawet wtedy jednak starałem się, poza nieuniknionymi momentami, kiedy trzeba było zbudować dynamikę sceny albo odnaleźć punkty kulminacyjne, słuchać emocjami. Emocje z czasem tępieją i warto się w nich zanurzać, póki można. Muzyka natomiast jako zjawisko stała się dla mnie ważna już w dzieciństwie. Byłem dość zamkniętym w sobie, samotnym dzieckiem i płyty oraz radio stały się dla mnie idealnym budulcem wewnętrznego świata. Potem jeszcze tę rolę pełniły książki.

 

ES: Nawiązujemy w ten sposób do nazwy Twojego podcastu – „Hear The Music”, w którym prezentujesz szerokie spektrum gatunków, pokazując słuchaczom, że eklektyzm to podstawa i warto być otwartym na nowe brzmienia. Nie masz wrażenia, że takie podejście jest ciągle rzadkością wśród polskich dziennikarzy muzycznych?

 

DB: Apel „usłysz muzykę” odnosi się bardziej do tego, żeby nie traktować muzyki przedmiotowo, nie używać jej do zagłuszania myśli albo tworzenia atmosfery dla spotkań towarzyskich, że o playlistach sklepowych już nie wspomnę. Krzywię się na informacje, że moi słuchacze w czasie audycji sprzątają mieszkanie albo nadrabiają zaległości zawodowe, choć oczywiście to ich wybór. To jakby wybrać się do teatru, żeby zjeść drugie śniadanie, albo na wernisaż, żeby rozchodzić świeżo nabyte buty. Namawiam, żeby w czasie słuchania po prostu słuchać, oddać się muzyce we władanie, pozwolić, by nas poruszała, a nie tylko była formą relaksu. Czy eklektyzm jest rzadkością wśród dziennikarzy muzycznych? Jest, bo jest również rzadkością wśród ich słuchaczy, a zatrudniony na posadzie dziennikarz muzyczny pracuje dla swojego wydawcy, a wydawca chce mieć wyniki, a wyniki łatwiej osiągnąć, kiedy dajesz słuchaczowi to, czego pragnie. I nic ponadto. Poza tym może faktycznie spora część dziennikarzy jest też takimi słuchaczami, których gust jest już uformowany i nie stronią od wypowiedzi typu – ja to nie lubię country. Tak jakby to country miało jasno określony przepis i zawsze te same składniki. 

 

ES: Myślisz, że doczekamy się w Polsce współczesnego Johna Peela lub Electrifying Mojo? Kogoś, kto odboomerzyłby spojrzenie na muzykę, zamiast stawiać kolejne pomniki wielkim?

 

DB: Peel żył w innych czasach. I my w tych czasach też mieliśmy autorytety radiowe, choćby te „trójkowe”, ale to była epoka, w której dostęp do muzyki był obwarowany na Zachodzie poprzez konieczność zakupu płyty, u nas poprzez żelazną kurtynę i brak dostępu nawet do płyt. Wówczas DJ radiowy w tym środowisku z natury stawał się wyrocznią i drogowskazem. Dzisiaj dostęp do muzyki jest łatwy i egalitarny. Algorytmy generują playlisty na podstawie metadanych i banku popularności żaden DJ nie jest potrzebny. Słuchacz może samodzielnie i od ręki dokonywać wyboru spośród milionów kawałków. Rola autorytetu, w jakiejkolwiek zresztą dziedzinie została wręcz podważona i wyszydzona. Mało kogo interesują też biografie muzyków, a nawet ich nazwiska.  Samej muzyki powstaje tak dużo, głównie za sprawą rozwoju techniki i dostępności do profesjonalnych narzędzi rejestracji i produkcji, że nie sposób tego ogarnąć. Na logikę, wydaje się, że właśnie w tym rozrosłym arsenale propozycji przydałby się mentor oddzielający ziarna od plew, ale tak nie jest. Może dlatego, że muzyka została sprowadzona do roli towaru, a cały proces jej powstawania – artystyczna wrażliwość, talent, nowatorstwo, produkcja, dystrybucja, do zwykłego biznesu. Kogo wszak interesuje, kto i dlaczego wyprodukował jego pralkę czy toster? Jest i działa, to wszystko.

 

ES: Osobiście dostrzegam nadzieję w lokalnych rozgłośniach, gdzie ciągle jest miejsce na autorskie audycje, jak również w internetowych radiach tworzonych przez pasjonatów. Jak Ty na to patrzysz?

 

DB: Tak, zgadzam się, w małych zasięgach, wśród grupek prawdziwych fanów muzyki, takie zjawiska mają miejsce i to dobrze. Istnieją bowiem pasjonaci, którzy wbrew mechanizmom świata będą drążyć ten temat i dzielić się swoimi olśnieniami z tymi, którzy takich olśnień są spragnieni, ale na wielką skalę, w tej masie ludzkiej, przy tej rynkowej podaży, to już nierealne. Podobnie jak znikają ostatnie wielkie gwiazdy sceny muzycznej. Era światowych gigantów przemija. Oczywiście, od czasu do czasu jacyś majorsi typu Sony czy Warner wydadzą miliony dolarów, żeby wmówić wszystkim, że ich artyści są najlepsi, ale to już będzie zabieg ekonomiczny, inwestycja finansowa, a nie sztuka. Globalna wioska zrobiła się tak globalna, że jej większość jest poza zasięgiem wzroku i ludzie odruchowo oraz lękliwie zamykają się w enklawach.

 

ES: Niedawno zostałeś redaktorem naczelnym Radia Jazz.FM – rozgłośni z tradycjami, która obecnie działa wyłącznie w sieci. Jazz wielu osobom kojarzy się z pewną ortodoksją, tymczasem przypomina mi się program „Soja” z niemieckiej Vivy Zwei, prowadzony przez dziennikarza i entuzjastę jazzu Götza Bühlera, w którym prezentowano szeroką gamę dźwięków – od soulu, r’n’b, tradycyjny jazz po hiphop, a nawet elektronikę. Czy planujesz pójść podobną drogą?

 

DB: Tak, mam ambicję, żeby odbrązowić termin jazz. Pokazać słuchaczom, że to nie jest sacrum, którego należy słuchać wyłącznie na kolanach. To po prostu dobra muzyka. Towarzyszy jej trochę inna filozofia, ale ta filozofia po prostu opiera się na spontaniczności i wolności. Zdaje sobie sprawę, że ludzie lubią pewien porządek – kiedy w markecie ktoś im poprzestawia półki z towarami, to się irytują, bo słodycze były zawsze w drugiej alejce na lewo, a teraz gdzie są, cholera, no gdzie? Podobnie jest w muzyce – intro, zwrotka, refren, zwrotka, refren, bridge, refren, outro i koniec. A tu, proszę państwa, w jazzie, bywa różnie, ale przecież to jest właśnie takie emocjonujące. Ja uwielbiam być zaskakiwany (może nie w miejskim ruchu drogowym, ale w sztuce na pewno). Pamiętam jak kiedyś, dawno temu, nie rozumiałem muzyki jazzowej, a bardzo chciałem się w nią jakoś wgryźć. Wybrałem płytę Wayne’a Shortera, dość nowoczesną, „Joy Ryder” z 1988 roku i odtwarzałem jeden utwór wielokrotnie, raz za razem, słuchając. Okazało się, że z każdym powtórzeniem zaczynałem słyszeć więcej i więcej. Muzyka otwierała się przede mną w kolejnych płaszczyznach konstrukcji utworu i niuansach instrumentalnych. Jak w tych obrazkach 3D, wystarczyło odpowiednio ustawić wzrok, żeby dostrzec głębię. Bo to po prostu kwestia umiejętności słuchania, jak jazda na rowerze. Jeśli raz się to złapie, zostaje na całe życie. A warto złapać.

 

ES: A co słychać na „Rozjazzdach”?

 

DB: Głównie muzykę (śmiech)… To dopiero kilka edycji, a jak wiadomo, każdy projekt musi się osadzić, ukształtować. Trzeba się z nim oswoić i dać mu wyrosnąć jak ciasto albo jak drzewo (bardziej to drugie jednak). Na razie robię to trochę intuicyjnie, umieszczając tam płyty, które mnie poruszyły i które są nowe, zazwyczaj z ostatniego roku, ale jeszcze nie złapałem tej głównej nitki, która zawsze jest i po której pociągnięciu można spruć całość jednym ruchem. Bo to jest nitka przewodniej myśli całej audycji. Bo trzeba mieć taką myśl. Inaczej cała konstrukcja to jest wątły szałas, który pierwsza wichura rozwlecze po polach. To, co feruję słuchaczom, nie powinno być tylko doraźną strukturą, która co tydzień jest wznoszona na nowo zależnie od chwilowego nastroju i predyspozycji prowadzącego. Lubię, kiedy ta rama jest na tyle solidna, że to ja, w razie wątpliwości, mogę spokojnie się o nią oprzeć, komponując kolejne wydania audycji. Jest to więc dzieło w procesie.

 

ES: Na koniec chciałbym Cię zapytać, jaki album ze swoich ostatnich odkryć poleciłbyś naszym czytelnikom?

 

DB: To chyba najtrudniejsze pytanie, bo tych rzeczy jest tak wiele, że niemożliwe jest dokonanie uczciwego wyboru. Poskaczę jak zwykle po gatunkach. Diamanda Galás i jej ostatni album „Broken Gargoyles”, jeśli ktoś jest odważny i ma silne nerwy. Francuskie Ruby My Dear i płyta „À Dada” dla lubiących absolutne szaleństwo i nieprzewidywalność. Dry Cleaning i cudowny ubiegłoroczny album  „Stumpwork”. No i może coś w ramach leczenia jazzowych fobii Alabaster DePlume i przepiękna płyta „Gold”. Powtarzam jednak wytrząsam to w tej chwili z rękawa, ale ten rękaw tak naprawdę jest bezdenny.

 

Rozmawiał: Elvis Strzelecki

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz