„Stardust” to pierwszy długogrający krążek w dorobku chorwackich heavymetalowców ze Speedclaw. Warto jednak w tym miejscu wspomnieć, że nie mamy do czynienia z nowicjuszami, gdyż kapela ta powstała dziesięć lat temu i ma na koncie dwa minialbumy – wydany w 2016 roku „Iron Speed” oraz „Beast in the Mist”, który światło dzienne ujrzał rok później. Następnie przyszło osiem lat wydawniczej ciszy, podczas której, jak mogę przypuszczać, chłopaki oddawali się rockandrollowej rozpuście, która, sądząc po tekstach, nie jest im obca. Wreszcie nadszedł rok 2025 – czas, by wrócić do świata żywych i wreszcie nagrać debiut z prawdziwego zdarzenia.
Właśnie – w momencie, gdy piszę ten tekst, mamy już końcówkę roku 2025, niedługo pierwsze ćwierćwiecze XXI wieku dobiegnie formalnego końca. Tymczasem, słuchając „Stardust”, mam nieodparte wrażenie, że słucham jakiejś zapomnianej płyty nagranej przez zapomniany zespół w okolicach roku 1985. Czyli czasów, gdy na świecie nie było ani mnie, ani członków Speedclaw. Jak zatem widać, moda na szeroko pojęte „retro” czy inne „vintage” przyjmuje rozmaite oblicza. W tym wypadku nie jest to jednak zarzut. Wręcz przeciwnie.

Muzyka grana przez Chorwatów to heavy metal prosty, oldschoolowy, pozbawiony jakichkolwiek zbędnych ozdobników. Taki, któremu zdecydowanie bliżej do punkowej spontaniczności niżli doskonale skalkulowanej hardrockowej ornamentyki czy finezji.
Wszechobecne świdrujące riffy mogą kojarzyć się z tym, co Iron Maiden robił na albumie „Killers”. Albo z tym, co wyczyniał Accept na swoich wczesnych albumach. Nie brakuje tu oczywiście melodii, gitarowych solówek (nie są one co prawda jakoś szczególnie finezyjne, ale w tym przypadku można to poczytać tylko i wyłącznie jako plus) i tekstów o jeździe motocyklem oraz nocnym życiu – czyli coś, co metalowi oldschoolowcy w jeansach i skórach lubią najbardziej.
Przyznam się bez bicia, że moja relacja z nurtem zwanym New Wave of Traditional Heavy Metal (do którego Speedclaw niewątpliwie należy) przez lata była dość burzliwa. Ostatnio przeszła w stan separacji, spowodowanej znudzeniem nadmiarem zespołów, które po prostu brzmią tak samo i nic nie wnoszą do muzyki. Zrażony tym przesytem zacząłem penetrować nieco inne obszary muzyczne (nie tylko te metalowe). Jednak „Stardust” to jeden z tych albumów, który sprawił, że choć na chwilę postanowiłem zostawić wszystkie swoje skoki w bok (nawet te dość owocne, zdecydowanie rokujące dłuższą relację) i wrócić na dobrze znane tereny.
Pierwszy krążek Speedclaw to album, który ma szansę trafić tylko do twardych miłośników najbardziej klasycznej formy muzyki metalowej. Inni będą narzekać na wtórność, brak świeżych pomysłów, zjadanie własnego ogona i tak dalej. Trudno nie przyznać im racji. „Stardust” niewątpliwie jest odgrzanym kotletem. Jednak nawet odgrzany kotlet, jeśli oczywiście jest przyrządzony umiejętnie oraz z pasją, może być naprawdę smacznym kąskiem – tak smacznym, że niejeden fan skusi się na dokładkę.
Bartek Kuczak
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: