Choć widzowie serialu „Glina. Nowy rozdział” (który jest na platformie SkyShowtime) poznali ją jako charyzmatyczną Tamarę, Nela Maciejewska wciąż stoi na początku swojej aktorskiej drogi – już teraz pełnej zakrętów, konsekwencji i nieoczywistych wyborów. W szczerej rozmowie opowiada o konsekwentnej walce o miejsce w Akademii Teatralnej, mierzeniu się z etykietką „nepo baby”, pracy u boku legend polskiego kina i o tym, dlaczego teatr jest dla niej równie ważny jak film. Zdradza także kulisy castingu do serialu „Glina. Nowy rozdział” , sekrety serialowej fryzury oraz wyzwania, które towarzyszyły jej podczas intensywnego roku łączenia planu zdjęciowego ze studiami. Zapraszamy do lektury tej interesującej rozmowy.
Mariusz Jagiełło: Na początku chciałbym zapytać o Twoje imię. Niektóre źródła podają, że tak naprawdę masz na imię Kornelia. Jak to więc jest – jesteś Nelą czy Kornelią?
Nela Maciejewska: Kornelia już nie jest moim imieniem. Kiedy się urodziłam, nie można było nadać imienia „Nela”, więc rodzice wybrali takie, które dało się skrócić do Neli – bo od początku chcieli, żebym była właśnie Nelą. Chcieli w ten sposób oddać hołd Anieli Rubinstein, żonie pianisty Artura Rubinsteina, do której wszyscy mówili Nela. Przez całe życie używałam imienia Nela. Jedynie w liceum miałam krótką fazę, kiedy nagle chciałam, żeby ludzie zwracali się do mnie pełnym imieniem „Kornelia”. Kilka portali podało tę wersję i od tamtej pory krąży to po sieci. Natomiast w dowodzie mam już Nela i to z tym imieniem się utożsamiam jako dorosła osoba.
M.J.: Cieszę się, że to wyjaśniliśmy, bo to bardzo ciekawa historia – i chyba wcześniej nie opowiadałaś jej publicznie. Kolejne pytanie: masz bardzo bogate wykształcenie. Studiowałaś aktorstwo w Paryżu, kształciłaś się też w Los Angeles, zrobiłaś studium aktorskie w Olsztynie, a obecnie studiujesz w Akademii Teatralnej w Warszawie. Jak to w takim razie możliwe, że po tak gruntownej edukacji za granicą do Akademii Teatralnej w Polsce dostałaś się dopiero za piątym razem?
N.M.: To chyba nie pytanie do mnie (śmiech). A tak serio – po maturze od razu zdawałam do szkoły w Paryżu. Chciałam mieć pewność, że nadaję się do tego zawodu i że nikt nie posądzi mnie o to, że dostałam się gdzieś „po znajomości”. Moi rodzice są znani w środowisku, więc zależało mi, żeby ich nazwiska nie miały żadnego wpływu na decyzję komisji. Dlatego wybrałam Paryż. Potem kształciłam się w Los Angeles, ale po powrocie bardzo chciałam dostać się do Państwowej Akademii Teatralnej. Wtedy się nie udało, więc poszłam do studium aktorskiego w Olsztynie. Kiedy je skończyłam, zaczęłam pracować – bo co innego można robić, będąc zawodowym aktorem? (śmiech). Gdy miałam już etat w teatrze, uznałam, że muszę spróbować ponownie. W końcu się udało, choć musiałam zrezygnować z etatu, więc można powiedzieć, że moja droga zawodowa była dość kręta (śmiech).

M.J.: Czy to była kwestia ambicji, że tak uparcie dążyłaś do tej Akademii? W końcu miałaś już etat w teatrze, grałaś w serialach – Twoja kariera się rozwijała.
N.M.: Akademia zawsze była moim marzeniem. Uwielbiam okolice Starego Miasta, ulicę Miodową – a sam budynek szkoły jest przepiękny. Chciałam być częścią tej legendarnej instytucji, której absolwentami są wybitni aktorzy. Wiedziałam, że będę sobie pluła w brodę, dopóki nie wykorzystam wszystkich szans, by się tam dostać.
M.J.: Gratuluję, że się udało. A teraz podchwytliwe pytanie – czy po premierze nowego sezonu „Gliny” lubisz udzielać wywiadów?
N.M.: Tak, a czemu pytasz?
M.J.: Zastanawiam się, czy nie wkurza Cię, że w prawie każdym wywiadzie dziennikarze pytają Cię o „nepo baby”?
N.M.: Wiedziałam, że te pytania się pojawią. W końcu scenariusz napisał mój tata (Maciej Maciejewski – przyp. red.) , a moja mama (Agnieszka Pilaszewska – przyp. red.) gra we wszystkich sezonach „Gliny”. Poza tym nepotyzm to temat globalny, budzący negatywne emocje – często słuszne, np. gdy ktoś dostaje wysokie stanowisko tylko dzięki nazwisku. W naszym przypadku było jasne, że pytania o to padną, bo „Glina” jest projektem mocno rodzinnym. Nie dało się tego uniknąć.
M.J.: Myślę, że musiałaś mieć – kolokwialnie mówiąc – spore jaja, żeby stanąć do castingu. Skoro mogłaś się spodziewać kontrowersji, czy zdarzały się w Twoim otoczeniu sygnały, że rolę dostałaś niekoniecznie przez swoje umiejętności?
N.M.: W ogóle nie. I może to zabrzmi nieskromnie, ale wydaje mi się, że pokazałam swoją edukację, warsztat, to, że decyzja o moim udziale nie wynikała z rodzinnych powiązań, tylko z tego, co umiem. W wielu wywiadach dziennikarze podkreślali, że dobrze gram – i to było dla mnie naprawdę dużą ulgą. Temat nepotyzmu się pojawiał, ale nie jako zarzut.

M.J.: W mojej opinii także wypadłaś świetnie jako młoda policjantka Tamara. Czy kiedy dowiedziałaś się, że powstaje kontynuacja „Gliny”, od razu chciałaś w niej zagrać?
N.M.: Nie. Na początku cieszyłam się po prostu z powodu taty, który pracował nad serialem. Po drugim sezonie miał szybko powstać trzeci, ale z różnych powodów został anulowany. To był duży cios dla taty – bo każdy artysta mocno przeżywa moment, gdy jego „dziecko” zostaje metaforycznie utopione. Pamiętam, że ja jako dziecko czułam jego smutek. Temat serialu jednak wracał jak bumerang, bo przez 17 lat fani walczyli o kontynuację. Ostatecznie Apple Film zgłosiło projekt do SkyShowtime i udało się go sfinansować. To była ogromna radość – że serial wraca do życia i że tata dokończy coś bardzo ważnego w swojej twórczości. Początkowo nie zakładałam, że w nim zagram. Kiedy dostałam zaproszenie na zdjęcia próbne – to była zupełnie nowa historia.
M.J.: To jak wyglądał proces castingu w Twoim przypadku?
N.M.: Zupełnie normalnie. Dostałam zaproszenie na zdjęcia próbne od Violetty Buhl, która była reżyserką obsady przy wszystkich sezonach „Gliny”. Co zabawne – napisała do mnie na starego maila, którego praktycznie już nie używałam. Cudem go otworzyłam. Nawet moja agentka nie dostała tej wiadomości. Dostałam scenę do przygotowania i pomyślałam: „Dobra, spróbuję”.
M.J.: Grałaś już wcześniej w serialach – „Polowanie na Ćmy”, „Krew z krwi”, „Na dobre i na złe”. Ale to w „Glinie” po raz pierwszy zagrałaś wiodącą postać.
N.M.: Z serialem „Krew z krwi” wiąże się zabawna historia. Śmiałyśmy się z kostiumografką Martyną, która pracowała zarówno przy tamtym serialu, jak i przy „Glinie”, że moja droga to trochę „od zera do bohatera”. W produkcji „Krew z krwi” pojawiłam się na planie i… od razu zginęłam – co prawda spektakularnie i w cudownych objęciach Adama Woronowicza (śmiech), którego uwielbiam i podziwiam. Potem ponownie spotkałyśmy się z Martyną przy „Glinie”, już na przymiarkach kostiumów do głównej roli. To była naprawdę fajna przemiana.
M.J.: Czy myślisz, że „Glina” będzie dla Ciebie trampoliną do kolejnych, jeszcze większych ról?
N.M.: Szczerze mówiąc – nie myślę o tym w ten sposób. Oczywiście mam nadzieję, że to nie ostatnia rzecz, którą zrobiłam, bo kocham ten zawód i chcę pracować jak najwięcej. Widoczność mojej osoby na pewno jest teraz większa – znajomi wysyłają mi screeny plakatów z moją twarzą z metra, z Facebooka, z Instagramu, z różnych miast. To samo w sobie jest jakąś trampoliną. Natomiast nie zakładam, że teraz lawina projektów spadnie na mnie z automatu. Za dobrze znam tę branżę. Na ten moment kończę szkołę, robię dyplom, z czym wiąże się premiera spektaklu – i na tym się skupiam. Bardzo chciałabym pracować w teatrze. Jest mi potrzebny, bo tam można bardziej o siebie zawalczyć. I wiem, że będę o siebie walczyć w świecie teatralnym.
M.J.: Czyli masz większą zajawkę na teatr?
N.M.: Nie wiem, czy „większą”. Wiem, że teatru potrzebuję. Ale kocham też pracować w serialach i filmach. Największa zajawka to chyba możliwość łączenia różnych form. Gdybym miała grać tylko w teatrze, nie byłabym do końca spełniona. Teatr i film to zupełnie inne światy i różne sposoby grania.
M.J.: Nie masz wrażenia, że przez obecność tylu platform filmowo-serialowych aktorom jest dziś łatwiej o role?
N.M.: Z pewnością jest więcej możliwości – to prawda. Ale rynek wciąż jest dość ciasny. Twórcy lubią wybierać nazwiska, które są pewnego rodzaju gwarantem sukcesu. Nie zawsze mogą sobie pozwolić na ryzyko, takie jak w „Glinie”, gdzie obok obsady z ogromnym dorobkiem pojawiła się młoda aktorka, jak ja. Więc tak – dla twórców możliwości jest więcej, ale dla aktorów? Tu mam już wątpliwości.
M.J.: Porozmawiajmy o Tamarze – bohaterce, którą grasz. Czy kiedy np. spotykałaś się z tatą na obiedzie, to rozmawialiście o tej postaci? Miałaś wpływ na to, jaka będzie?
N.M.: Nie. Pierwszy raz rozmawiałam z tatą o Tamarze dopiero wtedy, gdy dostałam zaproszenie na zdjęcia próbne. Zadzwoniłam do niego i poprosiłam, żeby powiedział mi coś więcej o niej – jak ją widzi, kim ona jest. I odpowiedział mi na te pytania.
Było mi o tyle łatwiej, że tata często inspiruje się mną, gdy tworzy młode bohaterki. Dlatego Tamara mówi po francusku – bo ja mówię po francusku. Moi rodzice w ogóle często inspirują się mną, pisząc scenariusze. Tata, tworząc „Zasadę przyjemności”, wzorował główną bohaterkę na mnie. Mama, pisząc „Gry rodzinne”, inspirowała się mną, tworząc rolę graną przez Elizę Rycembel. Oczywiście te postacie mają powykręcane różne śrubki – inaczej niż ja – ale pewien punkt wyjścia jest podobny.
M.J.: A poza znajomością języka francuskiego – jakie widzisz podobieństwa między Tobą i Tamarą?
N.M.: Niezależność na pewno. Mamy w nosie opinie innych i robimy swoje. Podobieństwa to również siła charakteru, sprawność fizyczna i wrażliwość. Z tą różnicą, że ja nie noszę w sobie żadnej traumy.

M.J.: W serialu – po tym sezonie – pozostało sporo otwartych wątków dotyczących Tamary. Czy znasz jej dalsze losy? I czy wiadomo coś o kontynuacji „Gliny”?
N.M.: Nie, nie znam dalszych losów Tamary. I nie wiemy, czy powstanie kolejny sezon. Żadna decyzja jeszcze nie zapadła. Myślę, że realnie zapadnie dopiero po premierze w telewizji publicznej, która będzie wiosną przyszłego roku. Kiedy telewizja publiczna wyemituje wszystkie odcinki i będzie można ocenić oglądalność, wtedy pewnie zapadną ostateczne ustalenia. Jednak na pewno bardzo nas cieszy, że „Glina” został tak dobrze przyjęty po premierze na SkyShowtime.
M.J.: Co było dla Ciebie najtrudniejsze na planie?
N.M.: Najbardziej uciążliwe było pogodzenie szkoły z pracą. Zdjęcia zaczęły się w marcu, więc kwiecień, maj, czerwiec były dla mnie ekstremalnie intensywne. Miałam sesję w szkole, a jednocześnie kręciliśmy. Przez ponad trzy miesiące miałam może dwa–trzy dni wolnego. To było naprawdę ciężkie – cały czas być w gotowości, a jednocześnie wykonywać fizycznie i psychicznie wymagającą pracę. Gdy były zdjęcia nocne, następnego dnia szłam na zajęcia. Trzeba było to po prostu zrobić. Nie narzekałam, ale poziom zmęczenia momentami był ogromny.
M.J.: Muszę też zapytać o współpracę z reżyserami – Władysławem Pasikowskim i Dariuszem Jabłońskim. Czy znałaś ich wcześniej?
N.M.: Nie, nigdy wcześniej nie poznałam pana Władysława. Znałam za to Darka Jabłońskiego, bo on znał się z moim tatą. To nazwisko często pojawiało się w naszym domu, zarówno w kontekście relacji biznesowych, jak i prywatnych. Ich biznesowa relacja jest też relacją nazwijmy to trochę towarzyską – spotykają się, żeby porozmawiać o pracy, ale robią to z przyjemnością, a nie tylko z obowiązku. Natomiast pana Władysława poznałam dopiero na zdjęciach próbnych. I to było dość przerażające.
M.J.: No właśnie, to postać kultowa dla polskiego kina. Jak układała się wasza współpraca?
N.M.: Zawsze, gdy spotyka się twórcę-legendę, rzadko kiedy dochodzi do zupełnie swobodnego kontaktu. Ja byłam do końca zdjęć po prostu onieśmielona autorytetem pana Władysława. Do tego stopnia, że nie pozwalałam sobie na żadne żarty czy na skracanie dystansu. Cały czas czułam, że muszę być maksymalnie skupiona, żeby dobrze oddać na planie postać Tamary.

M.J.: Słuchając Cię, czuć w Twoim opisie – „pan Władysław” – ogromny szacunek i uznanie.
N.M.: Tak, darzę go ogromną estymą, mam dla niego bardzo dużo szacunku, bardzo go podziwiam i myślę, że to się nie zmieni. Jeśli miałabym jeszcze kiedyś okazję z nim pracować, byłabym bardzo chętna. Ale jeśli chodzi o zwracanie się po imieniu – nie mam potrzeby skracania dystansu. Chyba że on sam wyszedłby z taką propozycją, wtedy oczywiście „okej”.
M.J.: A jak układała się zatem Twoja współpraca z inną legendą polskiego kina – Jerzym Radziwiłłowiczem?
N.M.: O, wspaniale! (promienny uśmiech) Naprawdę ubóstwiam Jerzego. To on sam zaproponował przejście na „ty”, więc zrobiłam to z przyjemnością. Pracowało nam się cudownie. Nie byłam przygotowana na to, że to będzie tak owocna współpraca i że wytworzy się między nami taka komitywa. Non stop ze sobą rozmawialiśmy. Oczywiście również do Jerzego mam ogromny szacunek, ale fakt, że mieliśmy razem wiele dni zdjęciowych, sprawił, że świetnie się dogadywaliśmy. Praca z nim była wspaniała, naprawdę fenomenalna. To była ulga – móc uczyć się od kogoś takiego.
M.J.: Wróćmy jeszcze do drugiego reżysera. Skoro Twój tata znał się z Dariuszem Jabłońskim, to jak wyglądała współpraca w tym przypadku? Też był jakiś dystans?
N.M.: Nie, tu było luźniej – oczywiście w granicach rozsądku. Ponieważ znałam Darka wcześniej, dystans naturalnie był mniejszy i jesteśmy na „ty”. Poza tym Darek i pan Władysław mają zupełnie różne metody pracy.
M.J.: Opowiedz coś więcej o tych różnicach.
N.M.: Pan Władysław pracuje szybko i sprawnie. Nie lubi dubli ani przysłowiowego „dłubania”. Jest bardzo konkretny – od początku wie, czego chce, i nie ma dyskusji. To wynik wielu lat praktyki i wypracowanej metody, która się po prostu sprawdza. Pracuje z aktorami, na których może polegać, którzy nie będą zadawać miliona pytań ani męczyć go rzeczami nieistotnymi z perspektywy reżysera. Darek natomiast, niezależnie od tego, czy zna aktorów i im ufa, zawsze musi sprawdzić każde rozwiązanie – każdy kąt, ton, temperaturę. Musi się zastanowić, uzgodnić, jest bardzo pieczołowity. To były dwa różne światy. Do tego stopnia, że w pewnym momencie miałam wrażenie, że biorę udział w dwóch różnych serialach (śmiech).

M.J.: Odejdźmy trochę od „Gliny”. Wspominałaś, że przygotowujesz się do premiery sztuki teatralnej, która jest związana z Twoimi studiami w Akademii Teatralnej.
N.M.: Tak, studia aktorskie są pięcioletnie, a czwarty rok to rok dyplomowy – ostatni rok nauki. Wtedy właśnie przygotowuje się dyplomowy spektakl. Ja pracuję przy sztuce reżyserowanej przez Wojtka Farugę, dyrektora Teatru Dramatycznego w Warszawie. Premiera została zaplanowana na 21 listopada (wywiad był prowadzony przed tą datą – przyp. red.). Sztuka została napisana przez Wojtka oraz dramaturga i reżysera Maćka Jaszczyńskiego. Jest tworzona pod nas – trochę na bazie improwizacji, luźno inspirowana filmem „Schody” Zbigniewa Rybczyńskiego, który opowiada o grupie amerykańskich turystów, którzy wchodzą do filmu „Pancernik Potiomkin”. My robimy teatralną wersję „Schodów”, w której grupa polskich turystów – m.in. dziennikarka, fotograf, reżyser – wchodzi do tego filmu, a postaci z ekranu ożywają. Gram jedną z takich postaci. To pretekst, żeby opowiedzieć o wojnie w ujęciu popkultury i social mediów. Mamy TikToka, mamy Instagram – popkulturyzujemy wojnę. Spektakl pyta, co to z nami robi: gdzie kończy się empatia, a zaczyna relacjonowanie „z poczucia obowiązku”. To bardzo zaczepne przedstawienie.
M.J.: A jaki Ty masz stosunek do social mediów?
N.M.: Szczerze mówiąc, nie korzystam z nich nadmiernie. Nie mam Twittera, nie mam TikToka, nie scrolluję. Używam tylko Instagrama – głównie do autopromocji. Staram się nikogo nie udawać. Jeśli mogę komuś pomóc, robię to raczej w realnym świecie, ale jeśli coś trzeba nagłośnić i jest to zgodne z tym, w co wierzę, to wrzucam. Np. dodawałam rolki podczas Strajku Kobiet.
M.J.: Skoro mówimy o social mediach to trzeba wspomnieć, że w „Glinie” też pojawia się wątek deepfake’ów.
N.M.: Tak, pamiętam, kiedy deepfake’i zaczęły się pojawiać. To było straszne, bo na początku nie wiedzieliśmy, czy to prawdziwe – nie umieliśmy tego rozróżnić. Ogólnie przeraża mnie dezinformacja i bezmyślne udostępnianie treści. Często zdarza mi się fact-checkować ludzi. Jeśli ktoś podaje statystyki czy dane, to naprawdę nic prostszego niż zrobić screenshota, wrzucić go choćby do czata GPT albo do Googla i sprawdzić, czy to prawda. Bardzo często okazuje się, że są to fikcyjne dane, stworzone, żeby podbić czyjąś narrację. I ktoś, kto chce dobrze, nieświadomie robi źle – udostępniając treści zgodne z przekazem agresora, a nie ofiary. Ale mam też wrażenie, że trzeba wiedzieć, kogo fact-checkować. Nie robię tego w przypadku ludzi, dla których „2 + 2 = 5”. Jeśli ktoś tak uważa – trudno, jego sprawa.
M.J.: Na koniec zadam żartobliwe pytanie o Twoją serialową grzywkę. Podobno ktoś porównał ją do grzywki Pawlaka, którego w pierwszych sezonach „Gliny” grał Robert Gonera. To prawda?
N.M.: Tak, to właśnie Darek Jabłoński to zauważył. Moja fryzura nie była zrobiona do „Gliny” – przyszłam na zdjęcia próbne z tą „opitoloną” grzywką i Darek się nią zachwycił. Pan Władysław absolutnie nie – chciał ją skasować i zmienić mi fryzurę. Ale Darek się uparł i żartował, że to przecież reinkarnacja Pawlaka. Ja dopiero później – oglądając pierwsze sezony „Gliny” – zobaczyłam podobieństwo. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam mamie z pytaniem: „Czy ja wyglądam jak Gonera?”. Odpisała: „Tak, córciu, trochę tak”. Pomyślałam: „O, fuck”. Ale ostatecznie uznaliśmy, że to super fryzura, bardzo charakterystyczna i ważna dla Tamary.
M.J.: Moim zdaniem idealnie pasuje do osobowości Tamary.
N.M.: Totalnie. Jestem gotowa na powrót tej grzywki w każdej chwili (śmiech).
Rozmawiał Mariusz Jagiełło
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: