Londyńskie trio – Harry McVeigh, Charles Cave i Jack Lawrence-Brown – pod koniec lat zerowych zyskało niemałą rozpoznawalność na brytyjskiej sceny gitarowej za sprawą mocnego debiutu „To Lose My Life…”. W listopadzie tego roku White Lies wydali swój siódmy album, „Night Light”, do stworzenia którego podeszli z zupełnie innej strony. Zainspirowani programem telewizyjnym z lat 70-tych, „The Midnight Special”, postanowili wspólnie nagrać i dopracować utwory tuż przed wejściem do studia, co znacznie wpłynęło na ostateczną wersję piosenek.
Stylowa okładka płyty z klimatem retro od razu nakierowuje na nostalgiczne brzmienie albumu. Tym razem zespół eksperymentuje z mieszanką gatunków – funk i disco łączą się z delikatniejszym popowym brzmieniem. Wciąż jest wyczuwalny charakter zespołu kojarzonego dotychczas z post-punkiem, ale skręca już bardziej w stronę subtelniejszej, wyrafinowanej elektroniki. Sporo pomysłów na to, jak powinien brzmieć album, dorzucił Chris Evans z Black Midi, pracujący tu nad syntezatorami. Zauważalna jest też wyraźnie inspiracja latami 70., którą słychać już od pierwszych momentów płyty.
„Night Light” zaczyna się od dynamicznego i chaotycznego „Nothing on Me”, inspirowanego progresywnym rockiem lat 70-tych, a szczególnie Steve’em Hillage’em i jego albumem „Motivation Radio”. To prawdopodobnie najszybsza i najbardziej intensywna piosenka, jaką kiedykolwiek napisali White Lies.„All the Best” i „Keep Up” kontynuują energiczne rytmy. Tekst „All the Best” można rozpatrywać jako refleksję dotyczącą życiowych zmian i rozwoju osobistego: „I gave the black days too much time and thе good days not enough”. „Keep Up” brzmi z kolei jak mocna i zdecydowana popowa piosenka, nieskomplikowana i bez zaskakujących rozwiązań, ale z bujającą linią basu. A lirycznie, jak i cały album, dotyka relacji z samym sobą i z tymi, którzy nas otaczają.

Następny utwór, „Juice”, dzięki swojej mocnej energii i zapadającemu w pamięć refrenowi już został jednym z faworytów słuchaczy, którzy zapewne oczekują występów na żywo, by jeszcze bardziej przeniknąć jego klimatem i pokrzyczeć ten refren razem z ulubionym zespołem. Myślę, że ma dużą szansę zostać głównym hitem tej płyty, dodatkową wartość wnosi tu piękne solo gitarowe.
Dalej mamy „Everything Is Ok” – melancholijną balladę w stylu Bryana Adamsa i Bruce’a Springsteena. Tekst utworu opowiada o próbie utrzymania maski u osoby, w której siedzą lęki i obawy. A naprawdę w życiu często ukrywamy swoje prawdziwe uczucia i emocje z różnych powodów. Może boimy się pokazać swoją wrażliwość, może boimy się, że ktoś nas nie przyjmie, nie zaakceptuje, nie chcemy też wyjść na słabych czy martwić bliskich. A jednak każdy ma swoje słabości. I to jest część nas, której nie musimy się wstydzić. „Going Nowhere” jest wciąż zainspirowany latami 70-tymi – wyraźnie czuć tu klimat Davida Bowie.
„Night Light” ze swoim świetnym narastającym finałem kojarzy mi się z wczesnym Arcade Fire. Może to kwestia podobnego indie-klimatu, ale wyczuwam tu inspirację. To kolejna piosenka, która udowadnia, że album nie jest robiony tylko pod popowy mainstream, ale znajdzie się tu też coś dla fanów alternatywy. Przedostatni utwór, „I Just Wanna Win”, brzmi nieco bardziej surowo, ale nadal jest chwytliwy. Płytę zamyka sześciominutowa „In the Middle”, z tekstami w zwrotkach, które czekały na swój właściwy czas od prawie dekady. Zespół mówi o niej: „To jest piosenka o ruchu – niekoniecznie dalej, ale o przemieszczaniu się do innego emocjonalnie miejsca, które jest potrzebne do rozwoju. Daje również kolejne spojrzenie na nasz muzyczny progres na tym albumie, gdzie całkowicie odpuściliśmy sobie ograniczenia i pozwoliliśmy sobie na bardziej eksperymentalne podejście do aranżacji”. Myślę, że ten hipnotyzujący i pulsujący utwór idealnie zamyka płytę. A ciekawe epickie zakończenie z wykorzystaniem saksofonu daje przestrzeń na spontaniczne improwizowanie w trakcie nadchodzących koncertów. W ogóle trzeba przyznać, że ten instrument dość często pojawia się na płycie.
Moim zdaniem “Night Light” nie można nazwać najlepszym albumem w historii tego trio, przynajmniej nie miałam takiego wrażenia po pierwszych przesłuchaniach. Różni się od wczesnej twórczości zespołu, więc część fanów może narzekać, że jest zbyt „łatwym” i „popowym”. Ale nie można powiedzieć, że nie jest warty uwagi. W zasadzie, jeśli się w niego zagłębić, potrafi naprawdę wciągnąć napędzającymi liniami basowymi i partiami syntezatorów, jak również elementami krautrockowymi. Ma wiele chwytliwych momentów, które zachęcają, by dodawać kolejne piosenki do swojej ulubionej playlisty. Uważam, że trzeba zaakceptować to, że zespoły zmieniają swój kierunek i szukają nowych form wyrazu, które pokazują, kim właściwie teraz są. A tą płytą White Lies na pewno udowadnia, że teraz są jak najbardziej pewni siebie i tego co robią muzycznie. Ale czy nowe od razu jest złe? Każdy sam decyduje, czy idzie dalej z zespołem. Może ten album nie jest idealny, ale jego różnorodność pozwala zatracić się w muzyce, a niektóre kawałki po prostu zmuszają do przytupywania w rytm.
Kateryna Potykun
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. Płytę „Night Light” możecie zamówić w różnych formatach w sklepie Mystic Production (tutaj).
Po premierze płyty White Lies rusza w trasę koncertową, w ramach której zagra w Polsce 15 lutego 2026 w warszawskiej Progresji.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: