IKS

Halestorm | 30.10.2025 | Warszawa, klub Progresja | Tekst. Magda Żmudzińska | Fot. Ewa Piekut | org. Live Nation

Relacja tekstowa i galeria zdjęć z koncertu Halestorm, który odbył się 30 października w warszawskim klubie Progresja.

 

Są takie zespoły, dla których granie koncertów jest największym paliwem napędowym do działania, które dają na nich z siebie nie 100 a 1000 % i które wytworzoną zarówno na scenie, jak i pomiędzy nią a publicznością, kosmiczną wręcz energią byłyby w stanie rozświetlić całe miasta; grupy, które w kategorii LIVE plasują się wysoko w czołówkach wszelkich zestawień TOP; kapele, obok których nie da się przejść obojętnie, które raz zobaczone/usłyszane na żywo natychmiast kradną Wasze serca i do których po tym pierwszym spotkaniu już zawsze będziecie wracać. Jednym z takich bandów jest Halestorm.

 

Lzzy, Arejay, Joe i Josh po niemal dokładnie dwóch latach wrócili do Polski i OMG – cóż to był za wielki come back! Początkowo zaplanowany na 30 października koncert miał odbyć się na warszawskim Torwarze, ale ostatecznie organizator – Live Nation Polska – zdecydował o przeniesieniu go do Progresji. Fani wypełnili ją szczelnie, po same brzegi. Na tyle, że gdy wpadłam do klubu prawie równo z dzwonkiem, na dosłownie kilka minut przed rozpoczęciem gigu (ogromnie żałuję, że nie udało mi się dotrzeć na otwierający wieczór support w postaci Bloodywood) miałam nie lada kłopot, aby przebić się możliwie jak najbliżej frontu. Lata praktyki robią jednak swoje i na kilkadziesiąt sekund przed tym, gdy światła przygasły a za zasłaniającym scenę płótnem zaczęły pojawiać się pierwsze cienie, udało mi się zająć strategiczne miejsce. Chwilę później, wraz z pierwszymi dźwiękami przepotężnego (już w wersji studyjnej, a w wersji live będącego wielokrotnie mocniejszym uderzeniem, żeby nie powiedzieć wyważającym drzwi kopniakiem), otwierającego najnowszy krążek grupy utworu „Fallen Star” zasłona opadła i ekscytacja po obu stronach barierek sięgnęła zenitu.

 

Zespół w aktualnej trasie promuje wydany 8 sierpnia szósty album studyjny – Everest –  (nawiasem mówiąc dla mnie jest to jedna z najlepszych płyt tego roku), nie dziwi zatem, że w setliście znalazło się aż 9 utworów z tego wydawnictwa. Oprócz numeru otwierającego mieliśmy okazję usłyszeć: nieco RATM-owe, zarówno w brzmieniu, jak i sposobie ekspresji „WATCH OUT!”; totalnie punkowe „K-I-L-L-I-N-G”; przepięknie, lekko płynące w zwrotkach i jednocześnie w refrenach wykrzyczane głęboko z trzewi, z najgłębszych zakamarków, przyprawiające o ciary „I Gave You Everything”, tu dodatkowo jeszcze rozbudowane o fantastyczne, przeciągnięte outro; sensualny, dark-soulowy „Like a Woman Can”; singlowy, wyciskający łzy z oczu „Darkness Always Wins”; wzruszający, akustyczny, zagrany przez Lzzy na klawiszach „How Will You Remember Me?” oraz mocarny, wyraźnie inspirowany Sabbathowo-Osbournową erą metalu „Rain Your Blood on Me” przechodzący kolejno w długie, perkusyjne solo Arejaya – stały punkt programu, którego nigdy nie może zabraknąć i który naprawdę uwielbiam! Zresztą – chyba nie tylko ja (wnoszę po gorącym, bardzo gorącym aplauzie, jaki po zakończeniu bębnowych wariacji, uwzględniających – as always – grę gigantycznymi pałeczkami, zebrał młodszy brat Lzzy). Po tym kosmicznym solo grupa  przeszła do energetycznego, składającego się ze starszych przebojów, prawdziwego turbo combo w postaci hymnowego wręcz już „Freak Like Me”, „I Miss The Misery” i „Love Bites (So Do I)”. To killerskie trio zamknęło część główną, ale warto nadmienić, że między dominującymi setlistę trackami z najświeższego albumu, znalazły się w niej też takie utwory, jak pochodzące z debiutu hitowe „I Get Off” (pozycja obowiązkowa) i zagrane fragmentarycznie „Familiar Taste of Poison” (pozycja rzadziej pojawiająca się w zestawie niż IGO); świetnie niosący się „Rock Show” czy prawdziwa petarda w postaci „Mayhem” – jednej z moich najulubieńszych piosenek Lzzy i spółki. Pure fire!

 

Bisy grupa zaczęła od tytułowego numeru z najnowszej płyty – fenomenalnego, fantastycznie zmiennego w swej dynamice kawałka, który w wersji live miażdży podwójnie. Następnie Lzzy zapowiedziała, że teraz sięgną po utwór, którego nigdy jeszcze w Polsce nie grali i że będzie to cover zadedykowany wyjątkowemu artyście, bez którego Halestorm nie byliby tu, gdzie dzisiaj są… W tym momencie byłam już pewna, że za moment usłyszymy „Perry Mason” z solowego repertuaru Księcia Ciemności, który grupa wykonywała często w pierwszych latach swojej działalności i który zaprezentowała także 5 lipca w Birmingham, podczas wyjątkowego i bezprecedensowego wydarzenia, jakim było „Back to the Beginning” – pożegnalny koncert Black Sabbath i Ozzy’ego Osbourne’a. Tak też się stało i muszę przyznać, że było to wykonanie cios. Absolutnie! Na zakończenie zespół odpalił tytułowy numer z poprzedniego albumu – „Back from the Dead” – i to już był nokaut totalny. Jak kończyć – to właśnie w takim stylu.

 

To było 100 minut czystej energii, radości z bycia tu i teraz i obcowania ze sobą – po obu stronach barierek. Nie zabrakło wielu interakcji z fanami, podziękowań – także po polsku, słów uznania dla polskiej publiczności, którą Lzzy określiła mianem jednej z najlepszych na świecie (a zjeździli go wzdłuż i wszerz), no i nie zabrakło w tym wszystkim emocji, siły i prawdy – a więc wartości, które nie tylko muzycznie i lirycznie, ale też tak zwyczajnie, po ludzku – są kwintesencją i definicją Halestorm. I nawet jeśli zespół nie zagrał tym razem tego kawałka, to po raz kolejny, jak zawsze i jak nikt inny, przypomniał mi (i stawiam, że wielu innym zgromadzonym pod sceną osobom także), że tak, in fact – „I Am The Fire”. Nigdy nie pozwalają nam o tym zapomnieć i zawsze jestem im za to bardzo wdzięczna.

 

W wywiadzie, jaki niedawno mieliśmy przyjemność opublikować na łamach SztukMixa, Arejay powiedział mi: „(…) jeśli posługiwać się terminologią wspinaczkową powiedziałbym, że Everest nie jest naszym wierzchołkiem, a kolejnym base campem na drodze do jego osiągnięcia. Wymagającym i okupionym wysiłkiem obozem, który jednak pozwoli nam się dostać na następny poziom. Bezsprzecznie otworzyliśmy nowy rozdział w historii zespołu” – a ja powiem Wam, że nie mogę się doczekać tego, co dalej, bo jak dla mnie to wraz z tą płytą, a jeszcze bardziej z tymi koncertami oni już weszli na level nieosiągalny dla większości śmiertelników. Przy najbliższej okazji pójdźcie, posłuchajcie,  sprawdźcie, przekonajcie się sami. Nie pożałujecie. Wierzcie mi.

 

Tekst: Magda Żmudzińska

 

Koncert został zorganizowany przez Live Nation. Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć autorstwa Ewy Piekut.

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz