Niewątpliwie to jeden z najciekawszych projektów, jaki pojawił się w ostatnich latach na polskim rynku. Mowa o Polskich Znakach, czyli zespole, na którego czele stoją Radek Łukasiewicz, Janusz Zdunek i Jarosław Ważny. Udało nam się na temat „Rzeczy ostatnich”, debiutu grupy, który ukazał się nie tak dawno, porozmawiać z puzonistą, który najbardziej znany jest z gry w legendarnym Kulcie.
Szymon Bijak: Nie mogę inaczej zacząć niż od pytania dotyczącego genezy powstania projektu Polskie Znaki. Z tego co czytałem, ten pomysł przyszedł tobie w trakcie pogrzebu.
Jarosław Ważny: To było dekadę temu, jeśli nawet nie więcej. Byłem na pogrzebie tradycyjnym. Mam wrażenie, że jednym z ostatnich, które jeszcze się odbywały, w moim rodzinnym mieście na wschodzie Polski. Po wielu latach nieobecności na tego typu imprezach jako żałobnik na nowo jakby usłyszałem te wszystkie pieśni, które gdzieś tam w środku u mnie cały czas siedziały. Jako dziecko w takich uroczystościach uczestniczyłem, bo wówczas było to naturalne, że zabierało się na nie dzieci. Takie pogrzeby wyprawiano także w moim rodzinnym domu. Był on dwupokoleniowy – babcia i dziadek, którzy w nim mieszkali, tu także umarli. Wyprawianie zmarłego w ostatnią drogę w domu było czymś normalnym. Kiedy po latach trafiłem na taki pogrzeb, dotarło do mnie, jak wielką moc mają te pieśni. Po raz pierwszy w głowie mi się to ułożyło. Kiedy ich słuchałem, bez problemu je rozpoznawałem. Byłem zresztą również muzykiem orkiestry, odprowadzałem zmarłych, ale graliśmy trochę inny repertuar niż ten śpiewany przez pogrzebowe płaczki. To wszystko w pamięci mięśniowej „siedziało”. Te szufladki się wówczas otworzyły. Pomyślałem po raz pierwszy, że skoro te pieśni na mnie robią tak ogromne wrażenie i mają w sobie taki potencjał, ciekawym by było, gdyby spróbować „sprzedać” je słuchaczowi jako „normalne” utwory.
SZB: Zanim jednak album ukazał się na rynku, konieczne było zebranie odpowiedniego materiału. Rozmowy z mieszkańcami, z pasjonatami, którzy mogli w tym temacie pomóc. To musiało być dla ciebie frajdą, w końcu jesteś absolwentem dziennikarstwa.
JW: Kiedy się za ten temat wziąłem, byłem już po studiach. Cały czas jednak wykonywałem zawód. Pracowałem a to w jednej, a to w drugiej redakcji. Nadal go zresztą wykonuje, choć na mniejszą skalę. Niewątpliwie, żyłka dziennikarska, która we mnie jest, ułatwiała pracę. Wsiadałem na rower, jak tylko miałem czas, i odwiedzałem wsie znajdujące się w pobliżu mojej rodzinnej miejscowości. Później zapuszczałem się trochę dalej. Z czasem zacząłem sięgać po śpiewniki i przekazy ustne ludzi, którzy wcześniej je zbierali. Tego materiału uzbierało się naprawdę bardzo dużo.
SZB: Jak w ogóle osoby, z którymi rozmawiałeś lub nagrywałeś ich głosy na dyktafon, reagowały na twój pomysł? Były ciekawe czy podchodziły do ciebie z nieufnością, bo nie wiedziały, czego ty tak naprawdę od nich chcesz?
JW: Na początku rzeczywiście była nieufność. W końcu chciałem nagrywać wykonania pieśni żałobnych, a przecież – jak tłumaczyły – nie ma okazji, gdyż nikt nie umiera w tym momencie. Wyjaśniałem jednak, że mnie to inspiruje i chce przygotować płytę. Od pań, które śpiewały, choć zdarzali się też i panowie, czuć było początkowo sceptyczne nastawienie. Nie chodziło tu o sam pomysł, ale o własne umiejętności. „Przecież ja nie jestem żadną śpiewaczką ludową” – tego typu tłumaczenia. Chodziły jednak one na pogrzeby i spisywały te teksty. Kiedy jednak panie się przekonywały, choć bywały takie przypadki, że nie włączałem dyktafonu, bo widziałem, że się peszyły, i nabierały do mnie zaufania, zaczęły śpiewać coraz więcej. Często ja sam musiałem je stopować, gdyż nagle pani Leokadia albo Genowefa stwierdzała: „Ale jak to? Przecież ja mam jeszcze 117 zwrotek tej jednej pieśni. To może chociaż pan jeszcze piętnastu z nich posłucha”. Tak właśnie mi popołudnia wakacyjne mijały.
SZB: Ile trzeba czasu poświęcić, żeby tak obszerny materiał zebrać?
JW: Ja to robiłem dość niespiesznie. Ta płyta zresztą w taki właśnie sposób powstawała. Wiedziałem podskórnie, że jeśli nadam jej rygor natychmiastowej wykonalności, to mogłoby to być szkodliwe. Po moim pierwszym zachłyśnięciu się tym pomysłem skonfrontowałem to wszystko z opiniami dwóch moich kolegów, z których zdaniem się bardzo liczę. Mowa tu o Radku Łukasiewiczu oraz Januszu Zdunku – graliśmy zresztą wspólnie w zespole Buldog. Powiedziałem im, że na taki pomysł wpadłem. Oni bez wahania weszli w to obiema nogami i całymi sobą. Też bowiem wywodzą się ze wsi lub małego miasteczka. Znają doskonale te zwyczaje oraz kulturę ludową. U nich też tego rodzaju uroczystości związane z pochówkiem występowały. Dzięki mnie, odświeżyli sobie więc te pieśni. Nie dawaliśmy sobie żadnych cezur czasowych. Ale obiecywaliśmy sobie, że do tego siądziemy. Zawsze jednak było „coś” – Kult i inne rzeczy. Odkładaliśmy to jednak w czasie, choć w 2019 razem z Jankiem zaczęliśmy coś aranżować. Aż tu nagle przyszedł marzec 2020 i okazało się, że tego czasu mamy aż nadto. Paradoksalnie, gdyby nie pandemia, to album powstawałby jeszcze dłużej. Siłą rzeczy byliśmy zamknięci w swoim domach. Ja na wschodzie, a koledzy pod Warszawą i na Mazurach. Codziennie przegadywaliśmy zdalnie nasze pomysły, puszczaliśmy aranżacje, zastanawialiśmy się nad wokalistami, którzy zaśpiewają na płycie. Praca koncepcyjna trwała do września 2020.
SZB: Wspomniałeś o wokalistach. Na płycie pojawiają się goście. Jestem ciekawy jak wyglądał klucz doboru? Nie ukrywam, że zaskoczyła mnie obecność sanah, Vito Bambino czy Michała Szpaka.
JW: Klucz był dwojakiego rodzaju. Po pierwsze: głosy musiały dobrze się w tej stylistyce odnaleźć. Mogę powiedzieć, że mieliśmy naprawdę na liście bardzo dużo nazwisk. Część osób na początku odmówiła, bo nie za bardzo wiedziała, co to jest, lub miała swoje własne plany. Zdradzę także, że najbardziej popularny polski artysta popowy został przez nas poproszony by zaśpiewał jeden z utworów. Zrobił to i… wszyscy stwierdziliśmy, że to nie jest to. On tego nie czuł, my również – daliśmy sobie więc z tym spokój. Drugim kluczem natomiast była swoistego rodzaju scholastyko-dydaktyka. Chcieliśmy zgromadzić na płycie głosy popularne – głównie dlatego, żeby ten przekaz ludowy mógł trafić bez trudności do młodego słuchacza. Na tym nam właśnie zależało. Chodziło o to, żeby pokazać, że te pieśni pogrzebowe są piękne, liryczne i przejmujące, i że one istnieją. Świadomość, że polska kultura ludowa coś takiego z siebie wydała, zwłaszcza w młodszym pokoleniu, jest żadna lub prawie żadna. To nam leżało na sercu, żeby dzięki rozpoznawalności sanah, Vito czy Michała, dotrzeć do rzesz młodych ludzi, którzy kompletnie nie maja o tym pojęcia, ze coś takiego jak ten cały ceremoniał pogrzebowy jest z nami od wieków.
SZB: Nie mogę także nie zapytać o udział w projekcie legendarnego Marka Lanegana, nieżyjącego już niestety wokalisty znanego m.in. z zespołu Screaming Trees. Jak doszło do tej współpracy? I jak on się zapatrywał na to wszystko?
JW: Szukaliśmy od początku osób, które będą brzmiały niczym „Pan Śmierć”. Kimś takim był Bart Sosnowski, który od razu w nasz projekt wszedł. Chodziło nam też po głowie, żeby sprawdzić, jak pieśń polska, która zostanie dobrze przetłumaczona, będzie mogła się obronić po angielsku. Szukaliśmy więc po całym świecie. Odezwaliśmy się chociażby do Bjork czy Beth Gibbons z Portishead. Odpowiedzi były jednak wymijające, ale nikt nas dosłownie nie olał. Artyści się nad naszym pomysłem pochylali. Kiedy jednak czekaliśmy na odpowiedzi, Radek Łukasiewicz, który kiedyś z zespołem Pustki odwiedził Stany Zjednoczone, skontaktował się z szefem wytwórni SubPop, Jonathanem Ponemanem, którego dość dobrze poznał. To on nam podsunął kandydaturę Marka Lanegana. My oczywiście go znaliśmy, ja np. bardziej z Queens of the Stone Age, a Radek z jego kariery solowej. Dostaliśmy adres mailowy do jego menadżera. Odpisał, że to dobry pomysł i przekazał nam namiary na samego Lanegana. Umówiliśmy się z nim zdalnie. To nastąpiło już w czasie pandemii, ale jeszcze przed tym jak przeszedł dość ciężko koronawirusa. Niewykluczone, że to była główna przyczyna jego przedwczesnego odejścia. Wracając jednak do naszego spotkania – pamiętam, jak Lanegan powiedział krótko „Guys, I’m absolutely love it. I’m in”. Nie trzeba było więc długo na niego czekać. Przetłumaczyliśmy więc pieśń „Aniele Boży mój, miły patronie” na staroangielszczyznę. Wysłaliśmy, a on swoje ścieżki nagrał w ekspresowym tempie, bodajże w tydzień.
SZB: W twojej wypowiedzi przewinął się Bart Sosnowski, który również premiery „Rzeczy ostatnich” nie doczekał. Jak wspominasz go jako muzyka?
JW: Bart zrobił nam bardzo duży „psikus”, że umarł – mówię trochę groteskowo, ale myślę, że on by z takiej wypowiedzi był zadowolony. Na pewno, wszedł w nasz projekt całym sobą. Czekał w ogóle, żeby Marka Lanegana poznać. Być może, gdzieś już go tam spotkał. W każdym razie: Bartek bardzo mocno włączył się w Polskie Znaki. Świetnie zaśpiewał, kibicował naszemu projektowi. Tydzień przed jego śmiercią, nagrywaliśmy teledysk do utworu, który śpiewa Michał Szpak – „Żegnam cię mój świecie wesoły”. Zamysł reżyserski, za który odpowiada Matylda Damięcka, był taki, że są różne postaci, które przeżywają żałobę. Niektóre z nich śmierć dotyka pozłacaną ręką. I one nagle zmieniają się w złotą poświatę. Bartek w tym teledysku wystąpił. Premierę planowaliśmy na 10 września, ale dwa dni wcześniej on umarł bez pożegnania i naszej akceptacji. To nas wszystkich dobiło. Już wtedy album mieliśmy skończony. Chcieliśmy go wydać wcześniej. Po tym, jak Bartka zabrakło, musieliśmy to wszystko jeszcze raz przemyśleć i poukładać w głowie. To nam trochę zajęło. Nie wiem czy to ironia losu czy czarny humor posunięty do granic absurdu, ale ostatnią rzeczą, którą zrobił za życia nagrał klip do… piosenki pogrzebowej. Graliśmy mu z Jankiem Zdunkiem na pogrzebie. A parę miesięcy temu Ola, jego żona, poprosiła mnie, żebym dograł puzon do jego utworu, którego nie udało mu się skończyć. Nie dawno ujrzał on światło dzienne, nazywa się „Był”.
SZB: Co w ogóle dalej z projektem Polskie Znaki? Zaplanowane były koncerty, ale wojna na Ukrainie spowodowała, że te plany zostały wstrzymane.
JW: Rzeczywiście, mieliśmy zagrać dwa duże koncerty na początku kwietnia. One były już zakontraktowane. Jeden dla dużej stacji radiowej, drugi – dla telewizji. Miały się odbyć tuż przed Świętami Wielkanocnymi. Jak przyszła wojna na Ukrainie, wszystko zostało odłożone na półkę i czeka na lepszy czas. Nasz menadżer jednak pracuje nad koncertami, rozmowy trwają. Niebawem coś powinniśmy ogłosić, gdyż jest zainteresowanie projektem Polskie Znaki.
SZB: Jeśli już do tych koncertów dojdzie, to jak rozwiążecie problem logistyczny, żeby zebrać w jednym miejscu wszystkich gości?
JW: Myślimy o tym. Mieliśmy zresztą już pewnego rodzaju namiastkę – 1 listopada ubiegłego roku odbyła się próba generalna z większością gości na Festiwalu „Rzeczy Ostatnie”, który miał miejsce w warszawskiej Fabryce Norblina. Zabrakło tam jedynie nieżyjącego już wtedy Bartka, Marka Lanegana, który już wtedy chorował i nie mógł przyjechać z Irlandii, chociaż bardzo chciał, i sanah, która wówczas koncertowała. Pozostali byli. To wszystko da się zrobić, choć jeszcze obarczone dużą pracą i dograniem kalendarzy. Mamy jednak świadomość, że nie zawsze będzie tak kolorowo. Będziemy grać koncerty w takim składzie, jaki będzie dostępny. A pieśni, które zostaną, albo podzielimy między obecnych gości, albo będziemy posiłkować się kimś innym.
SZB: To jeszcze jedno pytanie o przyszłość. Jakiś materiał niewykorzystany jeszcze pozostał? Chodzi mi o to czy słuchacze mogą spodziewać się kontynuacji tego projektu, czy to był jednorazowy skok?
JW: Świetnie nam się współpracowało, zresztą znamy się od lat. Nadajemy na bardzo podobnych falach – nie tylko muzycznych. Z Jankiem gram przecież w Kulcie już od czternastu lat. Znamy się dość dobrze. Bardzo nam się to spodobało, dlatego też życzymy sobie wydania kolejnej płyty, ale nie chce zdradzać na razie co na niej się znajdzie. Czekamy więc, aż „Rzeczy ostatnie” się poniosą, a potem przejdziemy do nagrywania kolejnego albumu. Są jednak plany.
SZB: Przed naszą rozmową, sprawdziłem recenzje „Rzeczy ostatnich”. Ciężko znaleźć jakąś opinię negatywną. Na pewno jednak ten album trzeba posłuchać wielokrotnie, żeby muzyka i teksty uderzyły ze zdwojoną siłą.
JW: Niewątpliwie jest to płyta trudna, tego nie ukrywaliśmy. Wcale nie chodzi o tematykę, która sama w sobie ma ogromny ciężar gatunkowy. Ale też treści, które my tam przemyciliśmy, skłaniają do głębszej refleksji. Paradoksalnie, być może, dzięki temu, fani Michała Szpaka czy sanah inaczej spojrzą na swoich idoli, ponieważ oni całkiem nieźle potrafią sobie radzić na innym poletku muzycznym. Recenzje nas mile zaskoczyły. Nie spotkaliśmy się z krytycznymi opiniami – to jeszcze bardziej więc utwierdza nas w przekonaniu, że warto było wyjść z tym do ludzi. Teraz przyjdzie pora, aby skonfrontować to wszystko na koncertach. To jest największy sprawdzian i najlepszy miernik, czy rzecz jest dobra, czy też nie.
SZB: To czas już na ostatnie pytanie, niezwiązane stricte z albumem. Czy ty boisz się śmierci?
JW: Śmierć jest czymś normalnym – prędzej czy później nas dopadnie. Ja się jej nie obawiam – trudno się bać czegoś, co nieuchronne. Trzeba to przyjąć i zaakceptować. Lękam się jednak „rzeczy ostatnich”, których nie zdążę zrobić, bo nie starczy mi czasu. Nie wykonam np. ostatniego telefonu, nie pogodzę się z daną osobą, nie podam rodzinie pinu do bankomatu. To są może banały, ale one skutecznie mogą, znam wiele takich przykładów, uprzykrzyć życie najbliższym tej osoby, która odeszła. Chciałbym uniknąć takiego zamieszania.