Mieliście kiedyś tak że zespół który znacie od bardzo dawna i jesteście jego olbrzymim fanem potrafi Was zaskoczyć w najlepszym tego słowa znaczeniu nowym wydawnictwem? W przypadku północnoirlandzkiego Slomatics każdy album potrafił zafascynować mnie świeżym podejściem do tematu grania ciężkiego i wolnego gruzu. Wydany niedawno „Atomicult” nie jest wyjątkiem od tej reguły.
O Slomatics na pewno nie można powiedzieć że są typowym zespołem grającym doom, stoner czy sludge. Formacja nie tylko czerpie to co najlepsze z tych trzech odnóg gruzowatości, ale też ubogaca to wszystko kosmiczną psychodelą i pełnymi przestrzeni motywami. W ich muzyce nie ma basu, są za to dwie zestrojone do alternatywnego dropu F# gitary. To strojenie jest tak niskie i rezonujące, że dźwięki wydawane przez gitary brzmią tak basowo i masywnie, iż nie odczujecie braku basu. Ich perkusista był wokalistą zanim stało się to nieco częstszym zjawiskiem. Dorzućcie do tego smakowicie użyte klawisze, kosmiczną psychodelę i estetykę retro science-fiction. Tak w najprostszych słowach wymieniłbym części składowe stylu Slomatics. Nie brakuje też chyba najważniejszego składnika: chemii pomiędzy muzykami i dającej się odczuć pasji do tworzenia pokręconego i nietypowego kosmicznego gruzu.

„Atomicult” to ósmy album długogrający w dorobku zespołu. Sama formacja istnieje już 21 lat, i tak jak wspomniałem we wstępie: wciąż zaskakują. Czym najbardziej zaskoczył mnie najnowszy długograj? Niezwykle tripującą i psychodeliczną atmosferą, która znakomicie wkomponowuje się w ściany dźwięku kreowane przez gitary. Piękne jest to że w zasadzie Slomatics od samego początku istnienia poruszają się w tej samej koncepcji, oraz tym samym miksie stoneru, doomu i sladżu a jednak potrafią do niego podejść z kompletnie innej strony na każdym albumie. Jeśli miałbym określić jednym słowem klimat i atmosferę jakie panują na płycie to użyłbym słowa „przedziwny”. Z jednej strony formacja wystawia słuchacza na niezwykle przestrzenne i pełne wędrówki umysłu psychodeliki, z drugiej strony wgniata w ziemię bezkompromisowymi riffami.
Wokal nie boi się używać efektów wokalnych, które dodają do tego jeszcze większego kosmosu. Sam wokal wykorzystuje również różne techniki. Dołóżcie do tego nietypowe rozstawienie akcentów czy bawienie się rytmem podczas gdy gitary wybrzmiewają na pełnym fuzzie. Niezwykle to buja i pieści bebechy, ale sprawia też, iż umysłem można przenieść się gdzieś hen daleko.
Odnoszę wrażenie, że każdy odsłuch tego albumu przynosi mi kompletnie inne wrażenia, kompletnie inne odczucia. W zasadzie to za każdym razem czuję się jakbym odkrywał te riffowe rytuały ku czci nieznanego kosmicznego bóstwa na nowo. Na albumie jest całą masa różnorodnych motywów, które tworzą spójną całość.. Mamy tutaj z jednej strony fragmenty, których głównym celem jest wysłanie słuchacza na orbitę okołoziemską, są motywy które wyraźnie mają na celu poruszyć słuchacza i rozbudzić w nim emocje. Nie brakuje też rozwiązań bardziej wzniosłych, space operowych, jak i tych brudnych, pełnych gruzu i mamuciego ciężaru. Są też momenty, które skupiają się na tajemnicy, absurdzie czy kosmicznej przestrzeni lub liryczności. Niesamowite jest to, jak album pobudza moją wyobraźnię podczas każdego odsłuchu. Ta muzyka ma w sobie ten magiczny, nieopisywalny i nieuchwytny pierwiastek, który sprawia, że czuję się jakbym był gdzie indziej. Te dźwięki mają w sobie jakąś moc przenoszenia w czasie i przestrzeni. Może to jest tak że kosmos znajduje się bliżej Belfastu niż jakiegokolwiek miejsca na ziemi? Odnoszę wrażenie jakby muzycy mieli go dosłownie na wyciągnięcie ręki, byli w stanie wyrwać jego fragment i przekuć w muzykę.
Jest to album niezwykły, który przemawia do mnie bardzo bezpośrednio i nie chce opuścić mojego umysłu. Od dnia premiery odsłuchałem go już wielokrotnie, a wciąż do mnie powraca w myślach oraz w głośnikach. Za każdym razem mam poczucie obcowania z czymś naprawdę wielkim, czegoś co stało się już nieodłączną częścią mnie samego. Być może zauważyliście, że odszedłem od zwyczajowej formy pisania recenzji i nie rozbijam odczuć na poszczególne utwory. Podszedłem w ten sposób do albumu dlatego, iż w moim odczuciu jest to jeden utwór trwający 39 minut, a podział na poszczególne kawałki jest tu dla mnie stricte umowny, ponieważ muzyka płynnie przechodzi z utworu w utwór.
Słuchając go jako całości nie odczuwam żadnej realnej przerwy między utworami, co jeszcze bardziej intensyfikuje doznania kosmosu na tym albumie, przypominając tym samym przeprawę przez galaktyki. Po prostu odpalcie tą płytę, zamknijcie oczy i dajcie się porwać w inne światy, inne przestrzenie i inne wymiary wraz z tymi riffowymi astronautami. Być może będzie to podróż, która odmieni Wasze życie. Oby na lepsze.
Marek Oleksy ( Gruz Culture Propaganda )
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych i cyfrowych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. Album możecie nabyć na bandcamp artysty (tutaj).
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: