Relacja tekstowa i galeria zdjęć z koncertu W.A.S.P., który odbył się 23 października w warszawskim klubie Progresja.
Kiedy w Progresji pojawili się W.A.S.P., poczułem, jakby ktoś otworzył we mnie kapsułę czasu. Cztery pierwsze płyty tego zespołu to dla mnie czysta esencja buntu: pot, brud, seks i dzikość. Nie reprezentują żadnych ambicji artystycznych na siłę, żadnego drapania się po brodzie i zakładania swetrów – tylko to, co najważniejsze. I ja właśnie za to ich kocham. Żaden tam „Crimson Idol” – choć wiem, wielu się tym jara – ale to nie jest mój W.A.S.P.
Kiedy usłyszałem, że Blackie i jego ferajna ruszają w trasę grającą debiut + klasyczne numery z trzech kolejnych płyt, moje ciało samo odpaliło tryb ekstazy. Nie dojechałem na Mystic Festival – i żałowałem tego jak mothersucker – ale Knock Out uratował mi życie, ściągając ich do Warszawy.
A teraz do konkretów. Gdy zabrzmiał riff „I Wanna Be Somebody”, dostałem pierdolca. Dosłownie. Zero dystansu, zero analizowania – znów jestem trzynastolatkiem i świat biczuje mnie po ciele pejczem. Zauważyłem też, że Blackie naprawdę się ogarnął – jest lżejszy, ruchliwszy, bardziej „żywy”. Jasne, seksualną bestią już nie jest. Zresztą dlatego pewnie nie grają „Animal (Fuck Like A Beast)” bo dziś to mogłoby brzmieć jak żałosna próba podrywu pod domem pogodnej starości. Ale wciąż te teksty, teledyski z półnagimi laskami i torturami… To dalej balansuje między „to jest zajebiste” a „o Jezu, co ja robię ze swoim życiem?”. I dokładnie tak ma być.
Bo ten zespół to konwencja. To świadomy kicz. To wolność. To rock’n’roll w stanie surowym. „L.O.V.E. Machine”? „School Daze”? „Sleeping (In the Fire)” na żywo?! Spełnione marzenia gówniarza, który kiedyś siedział po nocy z walkmanem i wierzył, że muzyka uratuje mu psychę. Nie zagrali niestety „Paint It Black” i szkoda, bo ich wersja według mnie pozamiatała Stonesów.
Pierwsza część setu to był odegrany cały debiut. Druga – napierdalanka dla fanów „The Last Command”, „Inside the Electric Circus” i „The Headless Children”. Gdy jebnęli medley „Inside the Electric Circus / I Don’t Need No Doctor / Scream Until You Like It” poczułem, że mój kręgosłup emocjonalny przestaje nadążać. Kiedy poprawili „The Real Me” i „Forever Free / The Headless Children”? No kurwa. To już był nokaut. A jak skończyli „Wild Child” i „Blind in Texas”, to zostałem bez tchu, bez głosu, za to z sercem dudniącym jak młot pneumatyczny po dwóch tygodniach opóźnionej wypłaty. Wyszedłem z Progresji w euforii graniczącej z religijnym uniesieniem. To znaczy tak myślę, bo nie jestem typem od religijnych uniesień.
Mam tylko jedną małą myśl w tyle łba: ile tam było playbacku, bo Blackie brzmiał aż podejrzanie dobrze. Ale szczerze? Mam to gdzieś. Jeżeli ktoś mi właśnie przywrócił kawał młodości – nie będę się czepiał technologii. Tego wieczoru W.A.S.P. nie zagrał koncertu. Tego wieczoru W.A.S.P. wskrzesił rock’n’rolla, zrobił mu dobrze i po wszystkim z pełną satysfakcją mogli wypalić fajka.
Tekst: Mariusz Jagiełło
Koncert został zorganizowany przez Knock Out Productions. Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć autorstwa Ewy Piekut.