Soundedit od ponad 15 lat jest festiwalem, na którym grają uznani artyści z całego świata. Śledząc od lat line-up tej imprezy, można zauważyć, że występy bookowanych na niej wykonawców są w jakiś sposób wyjątkowe. W przypadku muzyków zagranicznych Soundedit jest najczęściej jedynym ich koncertem w naszym kraju, czy to w danym roku, czy nawet w dłuższym odcinku czasowym. Gdy występuje artysta polski – sytuacja wygląda podobnie, a dodatkowo prezentowana jest podczas festiwalu jakaś specjalna setlista w oparciu o kultowy już album. Słowo „kultowy” zresztą bardzo pasuje do wykonawców grających na łódzkiej imprezie. Nie inaczej było w tym roku – w festiwalowy piątek odbyły się koncerty Anji Huwe (ex-Xmal Deutschland), Gavina Friday’a (ex-Virgin Prunes) oraz łódzkiego gitarzysty znanego jako Mechu (ex-Moskwa). W niedzielę John Porter zagrał w całości swój debiutancki album „Helicopters”, przed nim na scenie pojawił się legendarny polski zespół SBB. Uważam jednak, że to sobotni zestaw był najmocniejszy i wtedy postanowiłem wybrać się do łódzkiego klubu Wytwórnia.
Pierwszym powodem był występ brytyjskiej grupy The Chameleons. I biorąc pod uwagę rangę tego powstałego w 1981 roku zespołu, aż trudno uwierzyć, że był to ich pierwszy koncert w Polsce. Wprawdzie zespół nie był aktywny nieprzerwanie przez te ponad 40 lat, ale jednak koncertował w innych krajach europejskich dość często. Tym bardziej cieszy fakt, że wreszcie jakiemuś polskiemu organizatorowi udało się ściągnąć tę zasłużoną i wpływową post-punkową grupę. Wydane przez nią w latach 80. trzy albumy są wysoko cenione przez krytyków i fanów, a kolejne trzy, z lat 2000–2002, również można uznać za udane. Chameleons (już bez „The”) wydali w tym roku swój siódmy album i to w ramach jego promocji są w trasie, do której została włączona (szczęśliwie dla nas) Łódź. Moje zdanie o tej płycie, zbyt ugrzecznionej i dość zachowawczej, nie jest najlepsze, ale obecne koncerty zespołu mają dość przekrojową setlistę, która skupia się na utworach z najlepszego okresu, czyli wspomnianej już ejtisowej trylogii. Przed ich występem na Soundedit miałem więc duże oczekiwania i bez ogródek mogę stwierdzić, że zostały spełnione, a nawet je przerosły.
Najnowsze 4 kawałki – z płyty „Arctic Moon”, zostały przemieszane ze starymi i podobały mi się na żywo dużo bardziej, jakby zyskały dodatkowy żar i energię od starych hitów. A tych było sporo, bo pozostałe 9 utworów, które wypełniły setlistę, pochodziło z lat 80. i wzbogacone zostały fragmentami piosenek znanych artystów, jak The Beatles, David Bowie czy The Doors. Lider grupy, Mark Burgess, nie oszczędzał się na scenie, dynamicznie poruszał się w trakcie kawałków między innymi muzykami i wyciągał wokalnie wszystkie partie. Przed koncertem zastanawiałem się, w jakiej formie będzie ten 65-latek. Gdy zobaczyłem, jak w kawałku „Soul in Isolation” wydziera się w refrenie „I’m alive in here”, bijąc się w przy tym w pierś w doszczętnie przemoczonej koszuli – uwierzyłem. I stwierdziłem, że do emerytury mu jeszcze daleko. Na ostatni tego wieczoru utwór – „Don’t Fall” – przekazał swoją gitarę basową Danny’emu Ashberry, obsługującemu przez resztę koncertu klawisze, dzięki czemu mógł swobodniej poszaleć przy tej rozszerzonej, m.in. o fragment „Rebel Rebel” Davida Bowiego, kompozycji.

W oczekiwaniu na główną gwiazdę część widzów przeniosła się do mniejszej sali, gdzie niemal od razu po zakończeniu poprzedniego koncertu swój set rozpoczął kultowy zespół 1984. Ta rzeszowska grupa, która reprezentuje, a właściwie zapoczątkowała nurt zimnej fali w Polsce, nie koncertuje w obecnym, post-pandemicznym okresie zbyt często. Parę występów rocznie i brak regularnych tras nadał więc koncertowi naszych reprezentantów na Soundedit pewną wyjątkowość. A cieszyłem się na tę okazję również dlatego, że miało to być moje pierwsze spotkanie na żywo z tą zasłużoną na polskiej scenie grupą. I znów się nie zawiodłem. 1984 w roku 2025 to duet – lider Piotr Liszcz, odpowiedzialny za gitarę i wokal, wspierany był przez grającą na klawiszach Almę Bury. To oszczędne instrumentarium wystarczyło, by skutecznie oddać charakter również starszych utworów, które dominowały tego wieczoru w setliście.
Na 8 odegranych kawałków aż 5 pochodzi z końca lat 80., a 2 z wydanego w 2007 roku „4891”. Ten zestaw uzupełnił najnowszy utwór grupy – „Halo” z ubiegłego roku. Bez względu na moment tego przekrojowego setu nie sposób odmówić Piotrowi zaangażowania w wykonywaniu swoich kompozycji. Widoczne to było zarówno w jego gwałtownych scenicznych ruchach, jak i jego ubywającej w miarę upływu koncertu garderobie. Najciekawszym momentem był dla mnie przedostatni utwór – „Biegnący wzdłuż koła”, pochodzący z kultowej płyty „Radio Niebieskie Oczy Heleny”. W pewnym momencie lider powtarzał już w zasadzie tylko frazę „Biegnący wzdłuż koła / w poszukiwaniu końca”. Ta repetycja zdawała się, nomen omen, nie kończyć, a coraz bardziej obłędny wokal ocierał się już z wysiłku o bełkot, co podkreślało tylko dramatyzm samego tekstu. To był na tyle dobry koncert, że będę się od tej pory rozglądał za ich klubowym gigiem w okolicy, na którym będą mieli czas, by dołożyć jeszcze kilka utworów do setlisty.

Przyszła pora na powrót do głównej sali Wytwórni i występ głównej gwiazdy wieczoru, a w zasadzie chyba całego festiwalu – Fields of the Nephilim. Wspominałem na wstępie o pewnej ekskluzywności koncertów w ramach Soundedit i dokładnie tak było w tym przypadku. Brytyjscy pionierzy gotyckiego rocka nie grają regularnych tras koncertowych od ponad 30 lat, a poza Wyspami wystąpili ostatnio w 2019 roku. Dodatkowo był to ich pierwszy koncert w ogóle od trzech lat, co prawdopodobnie sprawiło, że wśród publiki słychać było nie tylko język polski, a ten dzień festiwalowy został wyprzedany. Przyznam, że dla mnie był to również główny powód wyprawy do Łodzi. Wprawdzie Fields of the Nephilim to jedyny zespół z sobotniego line-upu, który widziałem już wcześniej na żywo, i to kilka razy – ale dobrego nigdy za wiele. To zespół, który zawsze daje dobre koncerty, być może kluczem jest właśnie ich niska częstotliwość, stawiają na jakość, nie ilość.
Sama setlista nie była jakimś wielkim zaskoczeniem, składała się z najczęściej granych przez zespół utworów. Z najwcześniejszych wydawnictw dostaliśmy „Trees Come Down” oraz „Preacher Man” i „Dawnrazor”. Na uwagę zasługuję szczególnie ten ostatni utwór, z albumu o tym samym tytule, w którym lider Carl McCoy dał wyjątkowy popis wokalny, zapewniając, że upływ czasu w żaden sposób nie nadszarpnął jego umiejętności. Zresztą nie tylko w zakresie śpiewu, jego prezencja sceniczna również była nienaganna. Mimo gęstych kłębów dymu, w których zespół jest zawsze skąpany, charakterystyczny kapelusz wyłaniał się w różnych punktach sceny przez cały koncert. Odniosłem wręcz wrażenie, że pod tym względem grupa zyskała więcej dynamiki, porównując do występów, które widziałem 10–15 lat temu, a które wydawały się bardziej statyczne. Może ta dłuższa przerwa wywołała u muzyków pewien głód sceniczny…

Wracając do setlisty, klasycznie dominowały utwory z drugiej, moim zdaniem najlepszej płyty Fields…, czyli „The Nephilim”. Nie zabrakło więc największego hitu – „Moonchild”, rozmarzonego „Love Under Will”, czy zagranego standardowo na koniec „Last Exit for the Lost”. Zestaw uzupełniły „The Watchmen” i „Chord of Souls” oraz trochę późniejsze kompozycje – „Psychonaut” i dwa najczęściej grane utwory z płyty „Elizium”, czyli „For Her Light” i „At the Gates of Silent Memory”. Zespół całkiem, zrezygnował z utworów nagranych po 1990 roku… poza jednym wyjątkiem. Który w tych okolicznościach okazał się niespodzianką. Tytułowa kompozycja z płyty „Mourning Sun” jest wprawdzie często grana na żywo, ale jednak zdecydowana większość koncertów jest kończona wspomnianym wcześniej „Last Exit for the Lost”, który był zresztą drugim utworem bisu. Jak się później okazało – pierwszego bisu, bo po niemal dziesięciu minutach oklasków, gdy część fanów opuściła już klub, grupa wyszła by zagrać jeszcze „Mourning Sun”. Czy było to zaplanowane, czy to spontaniczna decyzja motywowana gromkim aplauzem – trudno powiedzieć. Ja naiwnie będę wierzył w to drugie i czekał na kolejny koncert Fields of the Nephilim.
Mimo że należę do osób interesujących się raczej współczesną muzyką, z ostatnich lat, to ciężko mi po tym wieczorze nie docenić artystów z lat 80., którzy prezentowali na tym festiwalu muzykę głównie z tego okresu. Istnieje zjawisko pewnego uprzedzenia do koncertów wykonawców, których lata świetności przypadały na „ejtisy”. I ma to często uzasadnienie, bo jest wielu artystów z tych lat, którzy zajmują się teraz tylko odcinaniem kuponów, a ich poziom wykonawczy pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście festiwalowa sobota była inna i zgromadziła grupy, które, po pierwsze – występują bardzo rzadko, po drugie – są w świetnej formie koncertowej. Festiwal Soundedit 2025 uważam za udany i czekam na ogłoszenia kolejnej edycji.
Adrian Pokrzywka
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: