IKS

Carlos Posada (Low Island) [Rozmowa]

Zespół Low Island został założony w 2016 roku w Oksfordzie i tworzy go czwórka przyjaciół z dzieciństwa:  wokalista i multiinstrumentalista Carlos Posada, producent Jamie Jay, basista Jacob Lively i perkusista jazzowy Felix Higginbottom. Ich muzyka to kombinacja podnoszącej na duchu elektroniki z intymnymi balladami, a teksty odnoszą się do odczuwanej przez wiele osób samotności, męskiej kruchości i miłości. Chwilę po wydaniu trzeciej płyty oraz tuż przed nadchodzącym warszawskim koncertem (30.10., BARdzo BARdzo) porozmawialiśmy z Carlosem o współpracy z Chrisem Taylorem (Grizzly Bear), procesie tworzenia opierającym się na kompromisach i emocjonalnej stronie występów na żywo.

Natalia Glinka-Hebel: Mam nadzieję, że moje koty nie będą nam przeszkadzać. Uwielbiają być w centrum uwagi, przepraszam…

 

 

Carlos Posada: To zupełnie w kocim stylu, prawda?

 

 

NGH: Oj, zdecydowanie. Przygotowałam kilka pytań na podstawie tego, co przeczytałam o Low Island, a także po wysłuchaniu waszego najnowszego albumu, i mam nadzieję, że będziemy mogli trochę o nim porozmawiać. Na oficjalnej stronie internetowej przeczytałam, że wasza muzyka jest opisywana jako „melancholijna, ale łagodnie optymistyczna”. Zastanawiałam się, kto wymyślił ten opis. Czy uważacie, że oddaje sprawiedliwość waszej muzyce?

 

 

CP: To dobre pytanie, kto to wymyślił… Nie pamiętam, to było tak dawno temu… Myślę, że to był jakiś dziennikarz, bo zespół istnieje już siedem lat, może nawet dłużej, i od tamtej pory po prostu używamy tego określenia. Myślę, że jest ono w pewnym sensie prawdziwe. Sądzę, że oddaje sprawiedliwość naszej muzyce. Założyliśmy zespół, ponieważ połączyła nas miłość do różnych stylów muzycznych. Felix, perkusista, grał w wielu zespołach jazzowych. Jacob, basista, grał w zespołach indie, ja i Jamie, gitarzysta, też graliśmy w zespołach indie; byliśmy przy okazji DJ-ami i w muzyce tanecznej, którą wtedy graliśmy, było coś, co łączyło dwie strony medalu: melancholię i smutek, ale także piękno, miłość i koleżeństwo. Właśnie to zawsze kochałem w muzyce tanecznej. Wczoraj słuchałem utworu „Modern Driveway” Luke’a Abbotta, który doskonale oddaje to, o czym mówię – jest w nim coś w rodzaju głębokiego smutku. Czuję głęboki smutek, kiedy słyszę tego rodzaju piękno, miłość i optymizm, i myślę, że tak samo jest w przypadku tej płyty. Kiedy myślę o utworach takich jak „this is water” lub niektórych fragmentach ostatniego utworu, „stop the morning traffic”, pojawia się to uczucie, do którego, jak sądzę, dążyliśmy, a mianowicie rodzaj bolesnego smutku i tęsknoty, które są chyba w nas wszystkich i stanowią po prostu część ludzkiej kondycji. Jest w tym również poczucie nadziei i piękna; może melancholijne, ale łagodnie optymistyczne. Być może da się też wskazać inne barwy tego albumu. Na tej płycie jest też sporo gniewu i wściekłości; czasami muzyka jest po prostu melancholijna i nie ma w niej optymizmu. „only you” jest głównie melancholijne, przynajmniej dla mnie. Tak, myślę, że to określenie nadal jest aktualne, ale może powinniśmy dodać jeszcze kilka przymiotników. (śmiech)

 

 

NGH: Wspomniałeś, że kiedyś byłeś DJ-em; czytałam też, że słuchaliście dużo muzyki, również całkiem zaskakującej – na przykład Aphex Twin. Zastanawiałam się, czego słuchasz obecnie lub czego słuchałeś podczas nagrywania „Bird”.

 

 

CP: Kiedy nagrywaliśmy nasz drugi album, „Life in Miniature”, pojawił się – podobnie jak wiele innych drugich płyt – bardzo szybko po pierwszym. Z różnych powodów wciągnęło nas słuchanie muzyki popowej: zespołu Haim czy albumu 1975, który ukazał się mniej więcej w tym samym czasie. Nie chodzi o to, że nie lubię takiej muzyki – wręcz przeciwnie, uwielbiam ten rodzaj popu, ale nie sądzę, żeby był on zgodny z tym, co naprawdę chcieliśmy tworzyć jako zespół. Myślę, że Low Island powstał w oparciu o tradycję art rocka takich zespołów jak Grizzly Bear, Radiohead, Foals, Warpaint, a może, kiedy byliśmy znacznie młodsi, Wild Beasts i Block Party. Na drugim albumie od tego odeszliśmy. Przez cały czas te dźwięki pozostawały jednak w tle, zwłaszcza dla Jamiego, gitarzysty, który zajmuje się również elektronicznym brzmieniem zespołu. Zawsze uwielbiał Aphex Twin, Ricardo Villalobosa; w zasadzie dużo techno, Jamesa Holdena i tego rodzaju artystyczną muzykę taneczną. Chociaż brzmi to jak wariactwo, kiedy słuchasz naszej muzyki – bo na początku możesz pomyśleć: „No gdzie to się tu pojawia?” – elektroniczne tekstury ambientowe i sposób, w jaki są tworzone, są jednak inspirowane właśnie przez tych artystów. Kiedy zabraliśmy się za drugi album, nieco zboczyliśmy z tej ścieżki, a potem wróciliśmy do „bird” – poczuliśmy, że chcemy wrócić do naszych korzeni, więc zaczęliśmy słuchać dużo Grizzly Bear, Radiohead, Warpaint, Foals i wszystkich tych zespołów, którymi fascynowaliśmy się w młodości. W pewnym sensie „bird” był powrotem do korzeni zespołu i jego inspiracji. Wyrazem tego była współpraca z basistą Grizzly Bear, Chrisem Taylorem, przy produkcji albumu. Zawsze znajdzie się tu i ówdzie utwór artysty, którego być może nie słuchasz zbyt często – na przykład słuchaliśmy kilku kawałków Can lub Björk. Może to zabrzmieć szalenie, ale w studiu słuchaliśmy nawet trochę Idols, aby znaleźć inspirację dla niektórych brzmień gitarowych. Dla mnie inspiracją [było też zawsze] słuchanie Nicka Cave’a, zwłaszcza jego ostatnich trzech lub czterech albumów.

 

zdj. materiały promocyjne

 

NGH: Szeroki zakres waszych inspiracji może być również powodem, dla którego tak trudno jest zaklasyfikować waszą muzykę do jakiejś konkretnej kategorii. Niektórzy nazywają ją indie rockiem lub art popem – nie powiedziałabym, że to w 100% trafne określenie – ale to tylko etykietki. Być może nie przejmujesz się tym tak bardzo, bo ważniejsze jest dla ciebie to, aby dać upust swojej artystycznej energii.

 

 

CP:  Myślę, że to naprawdę trafna uwaga. Uważam, że czasami wszyscy, łącznie ze mną, zbytnio skupiają się na próbach nazwania czegoś. Często to pierwsze pytanie, które słyszę, gdy spotykam kogoś i mówię, że gram w zespole. Ludzie pytają: jakiego rodzaju muzykę gracie? I zawsze mam z tym problem.

 

 

NGH: Albo ludzie pytają: jakiej muzyki słuchasz?  

 

 

CP: Tak, dokładnie: jakiej muzyki słuchasz. Dla mnie najbliższe jest określenie art rock lub art pop. Bardziej art pop, ponieważ pozwala muzyce na pewną swobodę, ale nadal opiera się zasadniczo na tradycji zespołu – ludzie nadal grają na gitarach, jest perkusista i wokalista. U podstaw leży zespół, ale jej wyraz nie ogranicza się do jednego gatunku. Z jakiegoś powodu uważam, że art rock jest mi najbliższy, ale zgadzam się też, że zbytnio skupiamy się na etykietkach, a tak naprawdę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, po prostu próbujemy znaleźć sposób na wyrażenie swoich pomysłów, co nie musi być koniecznie związane z konkretnym gatunkiem. Może się okazać, że pewien gatunek jest lepszym nośnikiem ekspresji, a do wyrażania gniewu i wściekłości naturalnie pociągają mnie zniekształcone gitary, jak w drugim kawałku na płycie, „spit it out”, podczas gdy dla kogoś innego to może być techno lub pop. Czasami próbujemy znaleźć koloryt danego nastroju, a różne gatunki przekazują różnych rzeczy, ponieważ sposób, w jaki obecnie tworzymy muzykę, jest w pewnym sensie nieograniczony. Można czerpać z wielu różnych rzeczy. Nie jestem zbyt dobry w kategoryzowaniu zespołu. Ale jedną z kwestii, które są dla mnie ważne na tym albumie, jest kategoria zespołu w ogóle – czy to zespół rockowy, czy popowy. Zespół muzyczny to coś wyjątkowego w świecie muzyki, a kiedy mówię „zespół”, nie mam na myśli wokalisty, który mówi wszystkim, co mają robić. Mam na myśli grupę ludzi, którzy łączą się, mając swoje odrębne głosy, tożsamości i osobowości, i wspólnie coś tworzą. To naprawdę trudne zadanie i moim zdaniem coraz rzadziej spotyka się zespoły, w których wszyscy spotykają się, mają mniej więcej równorzędny głos i faktycznie próbują wspólnie coś osiągnąć – to piękne, ale bardzo trudne; to jak próba połączenia się i porzucenia swojego ego, pozwolenia wszystkim tym głosom i osobowościom na stworzenie czegoś większego niż to, co każdy z nich mógłby osiągnąć indywidualnie. To prawdziwa nauka i dla mnie chyba najważniejszym gatunkiem jest właśnie zespół. Kiedy dorastałem, właśnie to podobało mi się w muzyce i zespołach. Uwielbiałem słuchać Block Party i mówić: „och, to jest typowa linia basu Gordona”, „to jest typowa partia gitary Russella” lub „partia perkusji Matta”. Słyszałem wszystkie osobowości i to właśnie kocham w zespołach – masz te wyraźne głosy i osobowości, które mogą zabłysnąć w muzyce i reprezentować współpracę czterech, pięciu, sześciu [osób].

 

 

NGH: Wydaje mi się, że to prawda w przypadku Low Island, ponieważ słyszę u was każdą z poszczególnych partii, ale jednocześnie wszystkie łączą się w spójną całość. Uważam też, że to, co powiedziałeś, jest bardzo interesujące, bo kiedy masz cztery osoby, każda z nich ma swoje własne doświadczenia, a w zespole trzeba iść na kompromis – czasami możesz mieć pomysł, który wydaje ci się niesamowity, ale niektórzy nie są nim tak bardzo zainteresowani i musisz albo ich przekonać, albo porzucić ten pomysł – w tym tkwi problem.

 

 

CP: To prawda! Tak właśnie działa nasz zespół: zazwyczaj to ja mam początkowy pomysł, piszę coś – może to być szkic piosenki, akordy i melodia, a może fragment produkcji – a potem pokazuję to zespołowi i pytam „co o tym myślicie?”. Jeśli wszystkim się podoba, pracujemy nad tym dalej, a jeśli nie, to mogą powiedzieć: „Nie podoba mi się ta część, nie znam tego akordu, nie podoba mi się ta część melodii”. Dla mnie najważniejsze w zespole jest to, żeby pozwolić innym kształtować i zmieniać to małe ziarenko, które zasiałem – tak działa współpraca. Felix może wymyślić partię perkusji, której ja nigdy bym nie napisał, a ja mogę powiedzieć: „Cóż, ja bym tego nie zrobił, a to jest mój oryginalny pomysł” albo „Nie zrobiłbym tego, ale to jest super!”. Masz dwie drogi, które możesz obrać; dla mnie najważniejsze w współpracy jest to, aby jak najlepiej wykorzystać te kanały [współpracy] – wtedy dzieje się coś, czego ja, Felix, Jamie czy Jacob nie napisalibyśmy, ponieważ oni tworzą muzykę w sposób, w jaki ja tego nie robię i vice versa. Jacob pisze niesamowicie liryczne linie basowe, których nigdy sam bym nie wymyślił, i mogę tak powiedzieć o wszystkich osobach w zespole. Myślę, że najważniejsze jest umożliwienie ludziom wyrażania siebie i właśnie tym jest dla mnie zespół. To super, że tak to odbierasz, ponieważ właśnie to chcieliśmy osiągnąć – umożliwić wszystkim wyrażanie siebie, zamiast tłumić ich głosy dla dobra kogoś innego. Dlatego współpracowaliśmy z Chrisem, ponieważ moim zdaniem był on członkiem jednego z najlepszych zespołów. Grizzly Bear jest doskonałym przykładem zespołu o bardzo wyrazistych głosach. W produkcji naprawdę słychać grę Chrisa na basie, podobnie jak grę Chrisa Beara na perkusji, grę Daniela Rossena na gitarze i melodie Eda Droste’a – wszystkie są niezwykle wyraziste. Powodem, dla którego chciałem współpracować z Chrisem, jest to, że nie ma sensu udawać, że to łatwy proces, ponieważ, jak sama zauważyłaś, każdy ma inny gust i inną osobowość. Jeśli próbujesz zrobić to w bardzo demokratyczny sposób, wiąże się to z wieloma kompromisami i wieloma wysiłkami. To trochę jak terapia grupowa (śmiech). Każdy próbuje znaleźć w tym siebie. Nie chcę wyolbrzymiać, ale nie zawsze jest to łatwe.

 

 

NGH: Wspomniałeś o utworze „spit it out” z najnowszego albumu, który jest moim ulubionym, ale zastanawiam się, czy ty masz swego faworyta na tym krążku.

 

 

CP: Myślę, że „only you”, pierwszy kawałek, jest jednym z moich ulubionych. Jako autor tekstów mam w głowie i wyobraźni mnóstwo pomysłów dotyczących tego, co zamierzam zrobić, jaką muzykę stworzyć i jak będzie brzmiała. Często zdarza się, że jako artysta patrzysz na gotowy produkt i myślisz: „Tak, jest fajny, ale to nie to, do czego dążyłem”. „only you” jest bardzo bliskie temu, co chciałbym tworzyć. Jest w nim coś z harmonicznej podróży – uwielbiam akordy w tej piosence, uwielbiam znaczenie tekstu i to, że w środku jest mieszanka zapętlonych elementów elektronicznych, która potem przechodzi w mocne momenty z gitarą. Ma w sobie coś z hymnu. Jestem dumny z całego albumu, ale w „only you” jest coś, co sprawia, że myślę: „Tak, to jest naprawdę fajne”. Nie opiera się na tradycyjnej strukturze. Ponadto, na tym albumie starałem się wykorzystać swój głos w sposób, w jaki nie robiłem tego wcześniej. Śpiewać wyżej, śpiewać głośniej, śpiewać ciszej. W „only you” starałem się wykorzystać pełen zakres mojego głosu. Tak, myślę, że to mój ulubiony utwór.

 

 

NGH: Może to się z czasem zmieni, jak zaczniecie częściej grać [ten materiał] na żywo. Wasza najnowsza płyta jest inna jeszcze pod jednym względem – zauważyłam, że zarówno tytuł albumu, jak i tytuły piosenek są napisane małymi literami. Zastanawiałam się, czy chcieliście w ten sposób coś przekazać. Skąd ten pomysł?

 

 

CP: Bardzo się cieszę, że to zauważyłaś. Może to zabrzmi głupio, ale znaczna część albumu dotyczy samotności, ludzkiej kondycji i ciężaru istnienia. Pamiętam, że jedną z największych inspiracji zawsze była dla mnie książka Milana Kundery „Nieznośna lekkość bytu”. Jednak dla mnie jest to raczej nieznośna ciężkość bytu. Życie często wydaje się bardzo ciężkie i zastanawiamy się, jak znaleźć sposób, aby poczuć się lżej, nieskrępowanie i swobodnie, zamiast dać się przytłoczyć egzystencją. Chciałem, aby album był skromny, aby sprawiał wrażenie kogoś, kto został doświadczony przez doświadczenie życia. Dlatego też coś w tych małych literach przemówiło do mnie. Coś w takiej pisowni sprawiło, że wydawały się bardziej pokorne i ciche. Słowo, które przychodzi mi do głowy, gdy o tym myślę, to pokorne, mniej triumfalne czy zuchwałe. Album jest o kimś, kto próbuje słuchać, próbuje być obecny i bardziej wolny. Za każdym razem, gdy patrzyłem na wielkie litery, myślałem: „nie, to nie wygląda dobrze”, więc była to bardzo świadoma decyzja. Nie chodziło tylko o to, żeby spróbować zrobić coś innego; było coś takiego w patrzeniu na rzeczy małe i nieco bardziej stonowane, co wydało mi się ważne.

 

 

NGH: Okładka albumu również przekazuje przesłanie pokory. Myślę, że idealnie pasuje to do tego, co powiedziałeś. Wspomniałeś o ciężarze życia i właśnie o to chciałam cię zapytać – czasami śpiewasz o trudnych tematach. Przychodzi mi na myśl piosenka „forever is too long”. Jak trudno jest ci śpiewać o stracie i rzeczach, które są raczej gorzkie niż słodkie?

 

 

CP: Niedawno odbyliśmy małą trasę koncertową i wiele z tych piosenek jest bardzo emocjonalnych. Wiele rzeczy, które wydarzyły się podczas nagrywania tego albumu, było naprawdę trudnych; jeden z członków zespołu podczas nagrań stracił ojca. W tym czasie wydarzyło się wiele pięknych, ale także trudnych rzeczy. I nawet jeśli piosenki nie są o nich, to są częścią doświadczenia związanego z ich tworzeniem. Są naładowane, nasycone tymi emocjami, więc kiedy gramy ten album na żywo, czuję się niesamowicie wzruszony. Myślę też, że bycie w zespole jest naprawdę trudne, zwłaszcza teraz, biorąc pod uwagę obecny stan świata – streaming, podróże, koszty wszystkiego, media społecznościowe – bycie artystą jest bardzo, bardzo trudne. Fakt, że w ogóle tworzysz muzykę, jest pieprzonym cudem (śmiech). W rzeczywistości jesteś zdumiony, kiedy kończysz album, myśląc: „O mój Boże, nagraliśmy album! To niezwykłe, że nam się to udało, biorąc pod uwagę obecny stan świata”. Odpowiadając na pytanie: tak, uważam, że granie tego albumu jest naprawdę trudne i emocjonalne, i czułem się bardzo wzruszony, grając te koncerty. Wkładałem w występy tyle energii, że odczuwałem to bardzo fizycznie. Po koncertach czułem się niezbyt dobrze, a moje ciało reagowało tak, jakbym wypił 10 kaw. Po koncercie w Brighton miałem nawet atak paniki – myślę, że emocje związane z tą muzyką i trasą były bardzo silne. Jeśli zinternalizowałeś to do tego stopnia, że nie musisz myśleć podczas grania, możesz nie tylko występować, ale także przenieść się gdzie indziej, więc kiedy gramy muzykę, często zanurzam się we wszystkich wspomnieniach związanych z jej tworzeniem, tematyką piosenek i tym, co się dzieje. „Forever Is Too Long” i inna piosenka, „Robin”, są o moim dziadku. Kiedy gramy te utwory, przenoszę się w przeszłość; jestem w wirze wspomnień i doświadczeń. To naprawdę piękna rzecz i właśnie to kocham w muzyce, ale to też bardzo emocjonalne i czasami może być tego trochę za dużo.

 

 

NGH: Waszą muzykę określiłabym również jako intymną, i dlatego zastanawiałam się, czy wolicie grać na dużych festiwalach, takich jak Glastonbury czy Lollapalooza Berlin, czy też wolisz występować w mniejszych salach koncertowych?

 

 

CP: To dobre pytanie. Podczas ostatniej trasy koncertowej graliśmy w kameralnych miejscach i fajnie było niemal czuć wszystkich obecnych w sali, czuć ich energię, podczas gdy grając przed większą publicznością, można dostrzec poszczególne twarze, ale próbuje się skupić na czymś innym. Kiedy gramy w małych salach, mogę niemal ocenić doświadczenia każdej pojedynczej osoby i podoba mi się to, że w takich sytuacjach można uchwycić całą salę w sposób, który jest nieuchronnie trudniejszy w większej przestrzeni. Mam na myśli to, że ludzie z tyłu nigdy nie będą tak zaangażowani jak ci z przodu, kiedy grasz w ogromnej przestrzeni. Myślę, że w pewnym sensie wolę bardziej kameralne koncerty, przynajmniej w tej chwili. I, tak jak mówisz, nasza muzyka naprawdę dobrze do nich pasuje. Lubię występować przed ludźmi. Zauważyłem, że nawet więksi artyści, których podziwiam, nadal to robią – kiedy oglądasz koncert Nicka Cave’a, często występuje tak jakby przed jedną osobą w pierwszym rzędzie, ponieważ jako artysta zawsze starasz się nawiązać kontakt z ludźmi, więc w kameralnym lokalu jest to w pewnym sensie łatwiejsze niż w większym.

 

Reklama zbliżającego się koncertu Low Island w Warszawie/ koncert organizuje Winiary Bookings

 

NGH: Jest to również doświadczenie, które bardziej porusza słuchacza, kiedy można stanąć w pierwszym rzędzie, aby zobaczyć swojego ulubionego artystę, który być może zbliży się do ciebie.

 

 

CP: Totalnie, i właśnie tak zrobiliśmy podczas naszych ostatnich koncertów – zagraliśmy je na okrągłej scenie, więc zespół znajdował się na środku sali, a publiczność  nas otaczała: ja stoję gdzieś tutaj, ktoś dosłownie tuż obok, patrzy mi przez ramię i widzi wszystko, co robię, albo może stanąć za perkusistą; można się swobodnie poruszać. To była świetna zabawa; członkowie zespołu patrzą na siebie – ja stoję twarzą do perkusisty, gitarzysta stoi twarzą do basisty, tworzamy jakby krzyż na środku sali. Atmosfera była naprawdę intymna. Jako widz patrzysz wtedy raczej do środka niż na zewnątrz. Odniosłem wrażenie, że ludzie naprawdę pokochali to doświadczenie, ponieważ mogli dokładnie zobaczyć, co robimy. A obserwując zespół… można zobaczyć mechanikę gry na perkusji, sposób gry na klawiszach, przekręcanie wszystkich pokręteł… Jamie ma tak wiele pedałów, a to, co robi ze swoim sprzętem, przypomina niemal taniec. Jest to tak choreograficzne – przełącza to pokrętło, przekręca ten pedał, gra na gitarze, gra na syntezatorze. Myślę, że intymność w takim „okrągłym” formacie jest jeszcze lepsza.

 

 

NGH: Powiedziałabym, że to pewnego rodzaju kompromis nie tylko w ramach zespołu, ale także z odbiorcami. Stawiasz się na tym samym poziomie co oni. To niesamowite i z pewnością osoby uczestniczące w tych koncertach będą pamiętać to doświadczenie do końca życia.

 

 

CP: Tak, masz rację, w pewnym sensie wydaje się to bardziej wyrównane. Nie chodzi o wywyższanie zespołu i mówienie „patrzecie na nas”. Mam nadzieję, że dzięki temu słuchacze czują się bardziej częścią wydarzenia.

 

 

NGH: Zazwyczaj koncerty wyglądają trochę jak na ołtarzu – patrzysz w górę, na wokalistę.

 

 

CP: Dokładnie. Poza tym, kolejną rzeczą, którą staraliśmy się osiągnąć, była próba uczynienia tego albumu… Jego sednem jest postać, która walczy o to, by być obecna, choć nowoczesność ciągnie ją w różnych kierunkach, z dala od zwykłego życia. Mam też nadzieję, że doświadczenie uczestnictwa w takim koncercie jest prawdziwym przeżyciem, ponieważ wszystko, na co naprawdę możemy liczyć w życiu, to po prostu być obecnym w naszym doświadczeniu życia. Chciałem po prostu stworzyć coś podczas tych koncertów, co pozwoliłoby powiedzieć: „ok, przeżyłem coś, byłem częścią czegoś”. To też wydawało mi się ważne. Może to zabrzmi głupio, trochę jak coś nieistotnego, bo to po prostu kilku facetów na środku sali i ludzie, którzy ich oglądają, ale wydawało mi się to bardziej znaczące niż po prostu stanie na scenie i granie.

 

zdj. materiały promocyjne

 

 

NGH: Po tym, co powiedziałeś, jestem jeszcze bardziej podekscytowana waszym koncertem w Polsce. Poznanie pomysłów związanych z nowym albumem, wyjaśnienia dotyczące niektórych rozwiązań, takich jak te małe litery – myślę, że nadaje to waszej muzyce zupełnie nowe znaczenie dla słuchaczy. Mam do ciebie ostatnie pytanie, które zadaję dość często, ale jest ono bardzo interesujące zarówno dla mnie, jak i dla słuchaczy. Chociaż sama jestem fanką Grizzly Bear, i mogę się spodziewać odpowiedzi, ale gdybyś mógł nagrać singiel lub cały album z dowolnym artystą, nawet tym, który już nie żyje, kto by to był?

 

 

CP:  Cóż, wybiorę jednego producenta, tak myślę. Bardzo podoba mi się to, co nagrywa James Ford. Kiedy byliśmy nastolatkami, grał w zespole Simian Mobile Disco. Tworzyli muzykę taneczną – nie była to dla nas inspiracja, ale często zabierali ze sobą cały swój sprzęt i grali w okręgu. Z tego co pamiętam, dodatkowo się obracał. Była to bardzo zuchwała muzyka elektroniczna, ale od tamtej pory zaczął produkować albumy i występować w zespołach, które absolutnie uwielbiam: Fontaines D.C., Arctic Monkeys… Wyprodukował ostatni album Pulp. Myślę, że wyprodukował też ostatni album Blur. Bardzo interesują mnie zespoły i to, jak wydobywać z nich to, co najlepsze. Myślę, że kiedy jesteś producentem, to o wiele trudniejsze lub wymaga zupełnie innych umiejętności niż praca z jednym artystą: jak negocjować z tymi wszystkimi osobowościami i wydobyć z nich to, co najlepsze? Kiedy słuchałem albumu Jamesa Forda, naprawdę czułem, że on to robi.

 

 

NGH: Zaskoczyłeś mnie! Byłam pewna, że powiesz: Thom Yorke, chciałbym wystąpić w nowym singlu Radiohead. Wtedy wszyscy usłyszeliby o Low Island i zyskalibyście nowych fanów.

 

 

CP: Jestem pewien, że byłoby to niesamowite, ale nie wiem, jak dobry Thom Yorke mógłby być jako producent zespołu. Być może byłby świetny. James Ford, z tego co wiem, byłby niesamowitą osobą do współpracy z zespołem. Moim zdaniem obecnie są trzej producenci, którzy świetnie nagrywają zespoły. Jest to Catherine Marks, która pracowała z zespołem Divorce – wyprodukowała ich ostatni album i uważam, że brzmi niesamowicie. No i James Ford, a także Dan Carey, który pracował również z Fontaines D.C. i Kae Tempest. Jeśli znasz Jacoba Alona, to właśnie ukazał się ich album. Dan go wyprodukował. Podoba mi się to, co ci producenci potrafią wydobyć z zespołów, a ponadto wydają się równie dobrze radzić sobie z gitarami, jak i syntezatorami oraz elektroniką. Nawiasem mówiąc, jednym z naszych marzeń była współpraca z Chrisem Taylorem z Grizzly Bear. Już to zrobiliśmy i muszę powiedzieć, że powiedzenie „nigdy nie spotykaj swoich bohaterów” to bzdura – było świetnie. Albo raczej: spotykaj swoich bohaterów, bo są niesamowici. Chris był naprawdę niesamowity, rozmawialiśmy o doświadczeniach, których nigdy nie zapomnimy. Nigdy nie zapomnę nagrywania tego albumu we Francji z Chrisem Taylorem. To było niezwykłe doświadczenie. Tak, to było prawdopodobnie najlepsze doświadczenie muzyczne w moim życiu.

 

 

NGH: Minusem jest to, że teraz musisz zaktualizować swoją listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią.

 

 

CP: Tak, dokładnie. Muszę zaktualizować swoją listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią i znaleźć kogoś innego lub po prostu to powtórzyć.

 

 

Rozmawiała Natalia Glinka-Hebel

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz