IKS

Chris Botti [Rozmowa]

chris-botti-rozmowa

Już 17 października rozpocznie się ‘polska’ trasa koncertowa trębacza Chrisa Botti’ego. Muzyk, który występował już w naszym kraju dwudziestokrotnie, zagra odpowiednio w Katowicach, Bielsku-Białej, Poznaniu, Wrocławiu i dwukrotnie w Warszawie. Z tej okazji miałem przyjemność porozmawiać z Chrisem nie tylko o jego wydanej przed dwoma laty płycie „Vol.1”, ale także m.in. o jego drodze artystycznej, przyjaźni ze Stingiem, wpływie Milesa Davisa na jego twórczość oraz o kontuzjach, wynikających z gry na trąbce.

 

MM: Nagrywając „Vol. 1”, wspominałeś, że chciałeś pozbyć się wszystkich orkiestracji oraz gości specjalnych, by skupić się bardziej graniu klasyków, które uwielbiasz grać w zespole. Tymczasem na płycie słychać partie smyczkowe.

 

 

CB: To prawda, są smyczki. Delikatne, ale są. Do nagrania „Vol.1” zainspirowała mnie płyta Pata Metheny’ego i Charliego Haydena, zatytułowana „Missouri Sky”, która zawierała delikatne partie smyczkowe. Pozwoliliśmy sobie wykorzystać trochę miejsca ze śladów właśnie dla takich partii, ale nie brzmi to jak orkiestra. Chcieliśmy zrobić spokojny i przyjemny album jazzowy. David Foster, który go produkował go, świetnie wyważył nasze brzmienie, zwłaszcza, że – jak przyznał mi na początku pracy – nie jest człowiekiem ze świata jazzu. Odpowiedziałem, że wiem o tym, ale muzycy jazzowi będą grali inaczej, wiedząc, że to on produkuje całość. Czasem muzycy jazzowi mogą grać bardzo skomplikowane rzeczy, nawet jeżeli są to dość proste tematy. By więc utrzymać całość w ryzach, nawet jeśli akordy lub całe granie jest techniczne, czy skomplikowane, trzeba zachować odpowiednią ilość przestrzeni – tak, aby słuchacz nie poczuł się frenetycznie. Gdybyśmy grali w taki sposób na żywo, to byśmy byli szaleńcami.

 

 

MM: Zmianę można usłyszeć, słuchając Twojej interpretacji „My Funny Valentine” na tej płycie. Pamiętam wersję, którą nagrałeś na „A Thousand Kisses Deep” z 2003 r. Ta z „Vol.1” brzmi bardziej nokturnowo, a te smyczki na końcu czynią z tej interpretacji utwór rodem niemalże z muzyki klasycznej.

 

 

CB: To owoc trasy, którą zagraliśmy Joshuą Bellem (skrzypkiem, dyrektorem muzycznym orkiestry kameralnej Academy of St. Martin in the Fields – przyp. MM) w 2017 roku. Poprosiłem wówczas Roba Mathesa, który jest świetnym producentem i aranżerem, żeby pomógł stworzyć nam coś wyjątkowego, czym moglibyśmy z Joshuą zamykać koncert. Zasugerował byśmy wzięli na warsztat „My Funny Valentine”, co okazało się sporym wyzwaniem… Nie chciałem bowiem, żeby Joshua grał to jazzowo. Czasem dostajesz skrzypka i on mówi, że chciałby poimprowizować. A tutaj zupełnie nie o to chodziło. Chciałem, żebyśmy ten tradycyjny temat muzyki pop, interpretowany przecież w niemalże wszystkich gatunkach muzyki, przenieśli do jego świata – a więc, żebyśmy grali to w bardziej klasyczny sposób. Powiedziałem: wyobraźcie sobie, żeby brzmiało to trochę jak jazz, ale miało też w sobie coś z twórczości Chopina. Chcieliśmy, żeby muzyka klasyczna była tutaj pulsem. Wszyscy to podłapali i zaczęli grać tak, jakby grali w filharmonii! Jestem zadowolony z tego, w jaki sposób udało nam się przełożyć ten utwór.

 

Chris Botti Katowice 2024/fot. Bartek Hałat

 

MM: Kiedy ukazał się „Vol. 1”, zdałem sobie sprawę, że po pierwsze – nie pamiętam, kiedy wydałeś poprzednią płytę („Impressions” w 2012 r. – przyp. MM). A po drugie – kiedy nagrałeś coś zupełnie autorskiego. Nie chcesz już tworzyć nowych nagrań?

 

 

CB: Hmm, po pierwsze, praktycznie cały czas jestem w trasie. Po drugie – bardzo dobrze współpracowało mi się z Columbią, ale potem w 2015, czy 2016 r. wytwórnia zaczęła bardzo inwestować w Adele, która jest znakomita, ale tym samym zaczęły się rozchodzić nasze drogi. Rozstaliśmy się jednak w bardzo dobrych stosunkach. a potem podpisałem kontrakt z Blue Note, co jest wielkim zaszczytem. Mnóstwo czasu zajmują w takich sytuacjach negocjacje, do głosu dochodzą prawnicy, więc wszystko się przeciąga. Mieliśmy zacząć nowe nagrania pod koniec 2019 r., a chwilę później w 2020 r. wybuchła pandemia, więc wszystko trochę się zmieniło na kolejne 3 lata. W końcu zaczęliśmy nagrywać… Chciałbym napisać coś nowego i może zacząć współpracować z kimś dłużej. „Italię” napisaliśmy z Davidem Fosterem, siedząc przy pianinie. Lubię tego typu tworzenie. Natomiast na „Impressions” współpracowałem z Herbiem Hancock i napisaliśmy razem piosenkę. Bardzo lubię taki proces.

 

 

MM: Ale Twój obecny materiał składa się głównie na interpretacji cudzych kompozycji. Wiem, że jesteś świetnym interpretatorem, ale przecież sam też potrafisz pisać świetne kawałki, czego dowodem są chociażby Twoje cztery pierwsze płyty.

 

 

CB: Dziękuję za te słowa. Brzmisz na tyle przekonująco, że chyba odkurzę moje stare patenty, wyciągnę te stare kawałki i spróbuję coś napisać (śmiech). Natomiast mieliśmy i mamy mnóstwo próśb, by grać też utwory właśnie z moich starych płyt, jak „Irresistible Bliss” ze „Slowing Down The World” (wydanej w 1999 r. – przyp. MM), więc spróbujemy dodać trochę starych rzeczy do programu.

 

Plakat zbliżających się koncertów w Polsce

 

MM: Oprócz wspomnianego „My Funny Valentine” na „Vol. 1” nagraliście dwa inne klasyki z repertuaru Milesa Davisa, czyli „Blue In Green” i „Someday My Prince Will Come”. Podejrzewam, że jego muzyka nadal pozostaje jedną z pierwszych i Twoich najważniejszych inspiracji?

 

 

CB: Pierwszą inspiracją był Doc Severinsen, którego zobaczyłem w „The Tonight Show” Johnny’ego Carsona. To on sprawił, że sięgnąłem po trąbkę, ale potem kilka lat później usłyszałem Milesa Davisa i ten jego emocjonalny, łagodny, piękny, krzyczący dźwięk, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. To był dla mnie wielki moment i odtąd chciałem grać na trąbce już zawsze.

 

 

MM: Zaczynałeś w latach 80. Miałeś okazję poznać Milesa osobiście?

 

 

CB: Nie, choć miałem okazję grać na Playboy Jazz Festival kiedy byłem naprawdę młody – miałem 22 lata. Grałem wtedy na początku festiwalu, a Miles go zamykał, więc widziałem go w pełnym anturażu. Był niesamowity.

 

 

MM: W 2009 roku ukazała się Twoja płyta koncertowa „Chris Botti in Boston”, którą zarejestrowałeś podczas dwóch koncertów w Symphony Hall. Zastanawiam się, czemu wersja DVD jest dłuższa od wersji audio?

 

 

CB: Bo nie ma na niej mojego chodzenia i gadania między utworami (śmiech).

 

 

MM: Oraz świetnej wersji „Cryin’” z repertuaru Aerosmith, w której zaśpiewał sam Steven Tyler, a która jest perełką tego wydawnictwa.

 

 

CB: Wiem o czym mówisz. Tu wtrąciła się wytwórnia (Decca – przyp. MM) i związek muzyków… Nie do końca wiem, o co poszło, ale w konsekwencji okrojono wersję audio. A Steven był niesamowity! Zaśpiewał nie tylko „Cryin’”, ale także „Smile” z dedykacją dla swojego ojca.

 

 

MM: To był Twój pomysł, by go zaprosić do tego koncertu?

 

 

CB: Tak. Wszystkich, którzy wystąpili ze mną w Bostonie, poznałem najpierw prywatnie. Na trasie promującej „Brand New Day” Stinga jednym z gości w chórkach był bardzo utalentowany wokalista i pianista, Russ Irwin, który wcześniej był pianistą na koncertach Aerosmith. Kiedy więc gdzieś się przecinaliśmy na trasie, zawsze spotykaliśmy się ze Stevenem i tak go poznałem. Najpierw zaprosiłem go, by zaśpiewał „Smile” na mojej płycie „To Love Again: The Duets” (wydanej w 2005 r. – przyp. MM), za co jestem mu dozgonnie wdzięczny. Potem zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że nagrywamy koncerty w jego mieście, czyli właśnie w Bostonie i czy chciałby dołączyć. Ochoczo się zgodził!

 

Chris Botti_Kraków 2024/ fot. Adrian Pallasch

 

MM: W ubiegłym roku miałem okazję porozmawiać z Branfordem Marsalisem, który powiedział mi, że Sting zawsze do niego dzwoni, gdy jest w Nowym Jorku. Czy Ty też masz z Stingiem podobną relację?

 

 

CB: Tak, bo widujemy się ze Stingiem bardzo często, spędzamy wakacje razem itd. Jest niezwykłą osobowością i świetnym muzykiem, a ponad to – niesamowitym przyjacielem. Jest takim starszym, większym bratem dla mnie (śmiech).

 

 

MM: Pytam o Stinga, bo myślę, że ma podobną umiejętność do Milesa Davis – tak jak on otaczał się muzykami, którzy wcześniej lub później rozwinęli swoje własne kariery. Mam tu na myśli Ciebie, Chrisa McBride’a, czy Dominica Millera.

 

 

CB: Masz absolutną rację! Wymieniłbym jeszcze Omara Hakima, Darryla Jonesa, czy nieodżałowanego Kenny’ego Kirklanda, którzy grali zarówno z Milesem, jak i ze Stingiem. Moglibyśmy tak wymieniać i wyszłoby nam kilkudziesięciu muzyków! Sting zawsze powtarzał, że chce, żeby to zespół błyszczał i dzięki temu jego muzyka się rozwijała, co jest kompletnie inne od tego, co reprezentuje współczesny pop, gdzie wszystko koncentruje się na soliście. Zwróć uwagę, że obecnie nie ma wielu zespołów popowych, co jest w sumie dość ciekawe… Kiedy wychodzę na scenę i gram, próbuję sprawić, by publiczność była nie tylko wizualnie, ale też auralnie pochłonięta tym, jak świetny mam zespół. Jednocześnie staram się chodzić po scenie, bo sama gra na trąbce jest dość stateczna, ale na szczęście pozwala się przemieszczać.

 

 

MM: Wiem, że trębacze zmagają się nie tylko z bólem ust, ale zdaje się także przednich zębów. Czy to prawda?

 

 

CB: Prawda! Nigdy nie dałem sobie założyć aparatu ortodontycznego, a moje przednie zęby wykrzywiły się już, gdy byłem bardzo młody. Grałem po prostu niewłaściwie…

 

 

MM: Zagrasz sześć koncertów w Polsce, w tym dwa w Warszawie. Będziecie grali głównie materiał z „Vol. 1”?

 

 

CB: Nie, zagramy program zbliżony do tego z koncertów ze wspomnianego Bostonu, ale też utworów jazzowych, których nie graliśmy wcześniej, jak „Footprints”. W zespole znajdą się m.in. John Splithoff, który będzie śpiewać, Barry Stephenson zagra na basie, Lee Pearson na perkusji, do tego świetny młody pianista Julius Rodriguez oraz skrzypaczka Anastasiia Mazurok. Być może wystąpi z nami też gość specjalny, ale nie mogę jeszcze zdradzić, kto to będzie.

 

 

 

Rozmawiał  Maciej Majewski

 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz