IKS

Disturbed + Megadeth | 10.10.2025 | Kraków, Tauron Arena | org. Live Nation [Relacja tekstowa]

Na początku 2025 roku nie sądziłem, że będę mógł odhaczyć w swoim koncertowym bingo zobaczenie na żywo całej Wielkiej Czwórki thrash metalu. Slayer, Anthrax i Metallica zagrali w Birmingham na pożegnalnym koncercie Ozzy’ego, na który – jakimś cudem – udało mi się kupić bilet. Gdy Megadeth zostali ogłoszeni jako gość specjalny na Europejskiej części trasy Disturbed, wiedziałem już, co będę robił 10 października. Głupio się przyznać, ale mimo że okazji było do tej pory kilka, nie udało mi się zobaczyć na żywo formacji Dave’a Mustaine’a. Podobnie sprawa miała się z Disturbed, których nigdy nie byłem szczególnym fanem, choć debiutancki album „The Sickness” darzę sporym sentymentem. W czasach licealnych w moim discmanie kręcił się on równie często, co wydane w tym samym roku „Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water” czy „Hybrid Theory”. Fakt, że zespół miał zagrać go w całości, był tylko dodatkowym argumentem za tym, żeby w to chłodne jesienne popołudnie wybrać się do krakowskiej Tauron Areny.

Jakiś czas temu Dave Mustaine ogłosił, że nadchodzący album i trasa koncertowa zaplanowana na 2026 rok mają być ostatnimi w historii Megadeth. Czy rzeczywiście tak będzie? A może za kilka lat znów zobaczymy kolejny „triumfalny powrót” – tak jak w przypadku reaktywowanego niedawno Slayera? Mustaine ma dopiero 64 lata, co w metalowym świecie nie jest żadną przeszkodą – wystarczy choćby spojrzeć na 10 lat starszego Roba Halforda czy 77-letniego Iommiego. Sam Dave wciąż daje z siebie wszystko – jego sceniczna prezencja pokazuje, że wygrana walka z rakiem tylko go wzmocniła, zamiast osłabić. Trudno jednak nie brać zapowiedzi o zakończeniu działalności na serio. Świadomość, że to być może jedna z ostatnich szans, by zobaczyć Megadeth w pełnej krasie, przyciągnęła tłumy fanów (co było widać po koszulkach, które można było zobaczyć w ilości podobnej a być może nawet większej niż Disturbed). Z pewnością przyczyniło się to do tego, że Live Nation może pochwalić się kolejnym frekwencyjnym sukcesem. Mimo że oficjalnego sold outu nie było, na płycie panował taki ścisk, że trudno było wcisnąć szpilkę, a wolne miejsca zostały jedynie gdzieś wysoko, po bokach sceny.

 

Megadeth jako „gość specjalny” dostali do dyspozycji godzinny set, w którym udało się wcisnąć 11 utworów. Sceniczna oprawa była zaskakująco skromna – czarne tło, masywne logo nad głowami muzyków i zero zbędnych ozdobników. W tym przypadku minimalizm działał na korzyść zespołu: cała uwaga skupiała się na muzyce. Megadeth zaserwował polskim fanom prawdziwy festiwal hitów głównie ze złotego okresu swojej działalności, pomijając przy tym całkowicie wszystko po wydanym w 1997 roku „Cryptic Writings”. Szkoda tylko, że kwartet nie pokusił się o małe ryzyko i nie zaprezentował świeżutkiego – bo wydanego zaledwie tydzień temu – doskonałego singla „Tipping Point”, zapowiadającego planowany na 23 stycznia 2026 roku nowy album. Ale przy takiej kanonadzie hitów, jaka rozbrzmiała tego wieczoru w Krakowie, naprawdę trudno mieć o to pretensje.

 

 

Megadeth A.D. 2025 to koncertowa maszyna, która zanim przejdzie na zasłużoną muzyczną emeryturę, nie zamierza powolnie (i w pokoju) rdzewieć! Koncert otworzył „Wake up Dead” z krążka „Peace Sells… but Who’s Buying?”, z którego usłyszeliśmy jeszcze „Peace Sells”, podczas którego na scenie pojawiła się maskotka zespołu – Vic Rattlehead. Krakowska publiczność mogła usłyszeć też po trzy kompozycje z ukochanych przez fanów albumów „Countdown to Extinction” i „Rust in Peace”, dwie z „Peace Sells… but Who’s Buying?” i jednego rodzynka z “So Far, So Good… So What!”, czyli “In My Darkest Hour”. Mustaine dziękował polskim oddanym fanom i powitał tych, którzy są pierwszy raz na ich koncercie (cześć Dave!). Na koniec formacja obrzuciła zebraną pod sceną publiczność piórkami i pałeczkami. Najmocniejsze fragmenty? Zdecydowanie końcówka! Monumentalne „Symphony of Destruction” i wykonane zaraz po nim „Holy Wars… the Punishment Due”. Co w moim odczuciu niestety nie zagrało? Akustyka (przynajmniej na trybunach) – w szczególności w pierwszych kawałkach Megadeth wokale były ledwo słyszalne. Im dalej, tym było coraz lepiej, jednak i tak całość pozostawiła wiele do życzenia.

Wydaje mi się, że sam fakt, iż Megadeth wystąpili jako gość specjalny na trasie Disturbed, śnił się po nocach niejednemu metalowemu puryście. „No ale jak to? Przecież tak nie może być!” – dodajcie do tego kilka niecenzuralnych słów i dostajemy to, co można było przeczytać na niejednej facebookowej grupie zrzeszającej fanów ciężkiego grania. Na to wszystko nałożyły się wiadome kontrowersje, o których powiedziano i napisano już naprawdę wiele (pozwolę sobie nie wchodzić w kwestie polityczne, by nie zaogniać tej dyskusji). Muszę przyznać, że sam miałem pewne obiekcje, jednak patrząc wyłącznie przez pryzmat widowiska, muszę stwierdzić, że Disturbed jako headliner w moim odczuciu kolokwialnie mówiąc… dowiózł.

 

Koncert Disturbed składał się z dwóch części, rozdzielonych 20‑minutową przerwą. Pierwsza to wykonanie w całości debiutanckiego album „The Sickness”, zagranego od deski do deski. Część druga to zestaw 8 hitów formacji z późniejszego etapu kariery. W przeciwieństwie do surowego minimalizmu Megadeth, tym razem dostaliśmy prawdziwe widowisko: pirotechnikę, efekty świetlne i różnorodne przerywniki – w tym gigantyczną dmuchaną kukłę The Guy, maskotkę Disturbed, którą fani znają z okładek płyt. Zanim zabrzmiało „Voices”, publiczność obejrzała wspominkowe wideo, a potem scenkę, w której David Draiman, w kaftanie bezpieczeństwa niczym Hannibal Lecter w kultowym „Milczeniu Owiec”, został przewieziony na wózku przez sanitariusza. Każdy, kto zna album, doskonale wiedział, czego się spodziewać – albo, mówiąc w duchu XXI wieku (o zgrozo!), kiedy wyjąć telefon, żeby nagrać swój ulubiony fragment. Trasa na 25-lecie debiutu to też ten bardzo rzadki moment, kiedy możemy usłyszeć takie „Down with the Sickness” na początku setlisty, a nie na jej zakończenie. Zarówno album jak i pierwszą część koncertu zamykał utwór „Meaning of Life”, poprzedzony kolejną wyreżyserowaną scenką – tym razem egzekucja na krześle elektrycznym. Draiman nie zapomniał w tekście do utworu złożyć drobny hołd Ozzy’emu Osbourne’owi, cytując fragment „Crazy Train”. Na wspominanym wcześniej Back to the Beginning wokalista Disturbed wykonał „Shot in the Dark” i „Sweet Leaf”. Co ciekawe, jednym z członków supergrupy, z którymi zagrał te kawałki, był nie kto inny jak Dave Ellefson… założyciel i były basista Megadeth.

 

 

Po blisko 25-minutowej przerwie zespół powrócił na scenę, by zagrać zestaw 8 hitów, wśród których znalazły się „Ten Thousand Fists”, „The Light” (na którym fani rozświetlili arenę telefonami), „Indestructible”, „Inside the Fire”, „Bad Man” i nowy singiel „I Will Not Break”, zapowiadający nadchodzący dziewiąty album studyjny. David Draiman pomiędzy końcowymi utworami zagadywał publiczność, która dowiedziała się między innymi o tym, że ma on polskie korzenie. Nie mogło zabraknąć coverów, które z czasem stały się swoistym znakiem rozpoznawczym formacji. Poza „Shout 2000”, które z wiadomych powodów pojawiło się w pierwszej części koncertu, zespół zagrał również „Land of Confusion” z repertuaru Genesis i „The Sound of Silence” duetu Simon & Garfunkel. Ten drugi nabrał w Polsce szczególnego znaczenia – to właśnie on stał się nieformalnym hymnem podczas uroczystości żałobnych po śmierci prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Tym razem dostaliśmy w moim odczuciu delikatnie przekombinowaną wersję, z (dosłownie) płonącym fortepianem i dodatkowym smyczkami. Czasem więcej nie znaczy lepiej…

 

Najmocniejsze fragmenty? Dla mnie zdecydowanie „The Sickness” zagrane w całości. Co poradzę – po prostu mam sentyment do tego albumu. Na uwagę zasługują też wokale Draimana, które dalej brzmią równie dobrze jak na wydanym przed 25 latami debiucie, oraz spójna oprawa pirotechniczno-wizualna show. Minusy? Brak telebimów z pewnością był uciążliwy dla tych, co stali i siedzieli w dalszych punktach sali. Zbyt długa przerwa przed drugim setem, który w zasadzie był rozciągniętym do 8 utworów bisem. Muszę przyznać, że nie do końca przekonała mnie ta druga część i tylko potwierdziła, że wszystkie kolejne po debiucie płyty Disturbed to po prostu nie moja bajka…

 

Koncert Megadeth i Disturbed pokazał, że polska publiczność ma ogromny głód mocnych brzmień – niezależnie od tego, czy chodzi o klasyczny thrash metal, czy o nu metal, który za sprawą takich kapel jak KoRn, Slipknot, Linkin Park, P.O.D. czy Limp Bizkit dziś przeżywa prawdziwy renesans. Tą tezę tylko potwierdza frekwencja, jaką można było zobaczyć tego piątkowego wieczoru. Należy dodać, że mimo wcześniejszych napięć i kontrowersji wokół wokalisty Disturbed, koncert przebiegł bez większych incydentów. Wieczór pokazał jedno – niezależnie od gatunku metalu, w Polsce jest on wciąż żywy, ma się świetnie i potrafi przyciągnąć prawdziwe tłumy.

 

Grzegorz Bohosiewicz

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz