IKS

Avant Art Festival | 04-14.09.2025| Wrocław [Relacja]

avant-art-relacja

Tegoroczna wrocławska edycja Avant Art Festival trwała wyjątkowo długo, bo aż od czwartku, 4 września, do kolejnej niedzieli, 14 września. Ten rozmach podkreślony był jeszcze rangą artystów, którzy otwierali i zamykali imprezę. Z jednej strony nieoczekiwana kolaboracja trzech zasłużonych dla muzyki eksperymentalnej twórców, czyli trio Merzbow / Eraldo Bernocchi / Igorr Cavalera, z drugiej kultowa już eksperymentalna hip-hopowa grupa Clipping. Ale po kolei…

Niestety nie udało mi się dotrzeć na koncert otwarcia festiwalu w Piekarni. Słyszałem za to kilka opinii dotyczących tego występu i, jak można się było spodziewać po reputacji muzyków, nie było wśród nich reklamacji, a ja mam teraz czego żałować. W tym samym tygodniu, 6 i 7 września, odbyły się jeszcze dwa koncerty i warsztaty japońskiego artysty ICHI, występującego na scenie z instrumentami, których jest jednocześnie wynalazcą i budowniczym.

 

Dla mnie wrocławska edycja zaczęła się dopiero w kolejnym tygodniu, 9 września, w klubie Łącznik. I choć do wycieczki zmotywowała mnie głównie brytyjska grupa The Shits, byłem też bardzo ciekaw występów naszych rodzimych projektów: Ugory i Gary Gwadera. Mimo że widziałem już kiedyś poznański kolektyw na żywo, nie sposób powiedzieć, żeby tym razem była to powtórka z rozrywki. Przeciwnie – cały materiał, który Ugory zagrały na żywo, pochodził z ich nadchodzącej płyty pt. „Grupa żałobna”, której wydanie jest zaplanowane na 1 listopada tego roku. Jak przyznał lider zespołu ­– Marcel Gawinecki, koncert na Avant Arcie był scenicznym debiutem dla nowych utworów oraz dla wokalisty Piotra, który niedawno dołączył do grupy. Ten ostatni odpowiadał nie tylko za charakterystyczny, teatralny śpiew, ale również elementy performansu. Ugory, jako płynny kolektyw muzyczny, są znane ze zmiennych konfiguracji koncertowych. Tym razem na scenie pojawiło się aż siedmioro muzyków, a oprócz gitar i perkusji usłyszeć można było również lirę korbową, którą obsługiwała Slasia Wilczyńska, okazjonalnie również śpiewająca. Ten najdłuższy chyba tego wieczoru koncert był zresztą dość urozmaicony, z licznymi zmianami wokali prowadzących dla poszczególnych utworów. I narobił smaku na więcej, chętnie zapoznam się z tym materiałem na spokojnie w domu – we Wszystkich Świętych będzie u mnie leciała w tym roku „Grupa żałobna”.

 

Ugory , foto. Materiały Prasowe

 

Po Ugorach na scenie zainstalował się ze swoją perkusją Gary Gwadera i odegrał na niej w całości materiał ze swojego ostatniego albumu „Far, far in Chicago. Footberk Suite”. A trzeba powiedzieć, że to materiał niecodzienny, na co wskazuje zresztą tytuł albumu. Słowo „footberk” powstało z połączenia dwóch stylów muzycznych, na których oparta była rytmika wszystkich sześciu utworów prezentowanych na scenie, czyli chicagowskiego footworku i polskiego oberka. Obydwa style opierają się na szybkich rytmach, co wraz z energiczną grą artysty doprowadziło do większego poruszenia pod sceną. Gary nie oszczędzał swojego zestawu perkusyjnego, złożonego z elementów tak akustycznych, jak i syntetycznych. Zasłuchana wcześniej w żałobne opowieści publika poderwała się podczas jego koncertu do tańca i, choć zabrakło na parkiecie klasycznych układów oberka, widać było, że wszyscy dobrze się bawili.

Po dwóch projektach mniej lub bardziej związanych z polską ludowością przyszła pora na The Shits – dla wielu uczestników główny punkt programu tego wieczoru. Ta pochodząca z Leeds grupa łączy w swojej twórczości przesterowaną zgrzytliwość noise rocka, rytmikę post-punka i bezlitosną repetytywność ciężkich gitarowych riffów. Tak, łatwo stracić rachubę przy próbie policzenia, ile razy zespół właściwie powtarza ten sam motyw, co sprzyja transowości samej muzyki. Ale całkiem przy niej odlecieć nie pozwalał wokalista, o którym powiedzieć, że jest charyzmatyczny, to jeszcze za mało. Mizantropiczne teksty, rozwrzeszczany śpiew, pełen nihilistycznej nonszalancji sposób bycia – to elementy, z których znany jest nie od dziś. We Wrocławiu również nie zawiódł. Mimo że na scenie wypił więcej piw niż zespół w sumie zagrał riffów, opluwając przy tym tradycyjnie największych fanów ustawionych pod sceną, płynnie poprowadził koncert The Shits, które zagrało aż siedem niewydanych jeszcze utworów i dwa kawałki z ich ostatniej, swoją drogą bardzo dobrej, płyty „You’re a Mess”.

 

Festiwalowy wtorek w Łączniku zapadnie mi na długo w pamięci, o co zadbała cała trójka zaprezentowanych projektów. Na dwa kolejne dni Avant Art przenosił się do innych miejsc. W środę do Showroom Sound Experience, gdzie wystąpiła Mikro Orchestra oraz Qba Janicki w duecie z niemieckim artystą Grischą Lichtenbergerem. W czwartek solowe występy w Klubie Szalonych dali Hassan K., Nyx Nyx oraz Nailbreaker. Kolejnym przystankiem festiwalu, już na dłuższą trzydniową rezydencję, został po raz pierwszy w historii Avant Artu klub Ciało, znany we Wrocławiu raczej z nocnych imprez z taneczną muzyką elektroniczną.

 

Klub Ciało, jedna z lokalizacji festiwalu. Foto. Adrian Pokrzywka

 

Udało mi się wrócić na festiwal już w piątek, podczas którego dwa pierwsze koncerty zostały zdominowane przez perkusistów. Wieczór rozpoczął Damian Kowalski pod szyldem SKI, któremu na perkusji akompaniował Szymon Szwarc, czyli swrcfx. SKI, odpowiedzialny za warstwę elektroniczną inspirowaną brytyjską muzyką dubową i basową, zabrzmiał na dziedzińcu Ciała naprawdę potężnie, zresztą podobnie jak  charakterystyczne dla jazzowej muzyki improwizowanej partie perkusji swrcfx. Choć sam występ raczej improwizowany nie był, muzycy wspomnieli o ostatnim odegranym utworze, który pochodzi z ich wspólnej epki „groove 17”, a którą po tym koncercie mogę tylko polecić.

Zaraz po polskim duecie na scenie zainstalował się francuski perkusista Seb Brun. Jego występ już nie był tak intensywny, dominowały tu wolniejsze tempa, a sama dynamika tego w zasadzie jednego długiego utworu nie zmieniała się zbyt często. Szczególnie na początku gra Seba wydawała się wręcz ostrożna, jakby badał dźwięki wydawane przez siebie za pomocą perkusji i syntezatora. W drugiej części setu było już trochę szybciej, a rytmika pozwoliła ożywić się również publiczności. Trzeba też przy okazji tego koncertu napisać parę słów o warstwie wizualnej. Połączenie onirycznego oświetlenia z leniwie wydobywającymi się spod talerzy perkusyjnych kłębami dymu i samo umiejscowienie sceny na dziedzińcu budynku stworzyło naprawdę piękny klimat, który sprzyjał nie tylko występowi Francuza, ale i wielu kolejnym koncertom w tej lokalizacji.

 

Następnymi artystami na scenie była kolaboracja polskiego duetu IFS z japońskim raperem MA, którzy prezentowali swój najnowszy materiał „Hadow”, wydany zresztą w tym samym dniu przez lokalną wytwórnię Outlines. Kilka lat temu miałem okazję obejrzeć koncert tego międzynarodowego tria i zapamiętałem opartą na utrzymanych w szybkich, footworkowych tempach podkładach dziką ekspresję japońskiego rapera. Tym razem strategia była inna. Muzyka była wolniejsza, krążyła czasem wręcz wokół ambientu, a wokale MA były spokojniejsze, choć cały czas silne, i często sprawiały wrażenie nie tyle nośnika tekstu, co dodatkowego instrumentu – szczególnie dla odbiorcy znającego tylko kilka japońskich słów. IFS MA postawili na wyraźniejszą współpracę i wzajemną uważność wobec swoich partii, a mi doszła kolejna płyta do sprawdzenia w domu.

 

Aja Ireland, foto. Materiały Prasowe

 

Więcej znajomych dźwięków usłyszałem, gdy na scenie pojawiła się Aja Ireland. Choć tylko połowicznie – pierwsza część setu była oparta na utworach z tegorocznego albumu „Cryptid”, utrzymanego w stylistyce deconstructed club, oraz na jednym nowym kawałku zahaczającym o reggaeton. Ta część koncertu była bardzo dynamiczna szczególnie dla artystki, która tańczyła i biegała nie tylko po całej scenie i znajdującej się tam konsolecie, ale równie często krążyła wśród licznie już zgromadzonej publiczności, wyróżniając się swoim charakterystycznym białym kostiumem i makijażem przypominającym corpse paint.

Druga część występu pozwoliła już Aji odpocząć, a obowiązek ruchu przeniósł się na widzów. Ustawiona już za stołem mikserskim artystka puszczała bardziej tradycyjne techno, które podobno stworzyła w swoim pokoju hotelowym przed koncertem. I przyznać trzeba, że tym razem też nie zawiodła – potrafiła nie tylko odnaleźć się w różnych gatunkach muzycznych, ale też z dzikiego performansu przejść w bardziej statyczny DJ’ing. Wieczór na dziedzińcu kończyli rezydenci klubu Ciało. Michał Macewicz przez pierwsze trzydzieści minut swojego setu niespiesznie nakładał na siebie ambientowe warstwy, by przez kolejną godzinę nieznacznie przyspieszyć do niepokojącego, mrocznego techno, utrzymanego w raczej średnich tempach. Po nim Glassz zaczął swój set od drum and bassowych dźwięków, ale dla mnie przyszła już pora na zebranie sił przed kolejnym intensywnym dniem wrocławskiej edycji Avant Artu.

 

A festiwalowa sobota okazała się chyba najmocniejszym dniem tego tygodnia. Rozpoczął ją worse, pochodzący z Chersonia artysta, który za pomocą elektroniki, gitary i wokalu tworzył niepokojącą, abstrakcyjną mieszankę dźwięków o wysokim stopniu napięcia emocjonalnego, pełną nieoczywistych rozwiązań rytmicznych. Następnie na scenie pojawił się z zespołem Jędrzej Dudek prezentując projekt beluga ryba – dość osobny na naszej scenie oniryczny hip-hop nawiązujący klimatem i niektórymi tekstami do westernowej stylistyki. Niemal bezustannie osnuta dymem trójka muzyków, która skupiła swoją setlistę na utworach z albumu „Dziadzia”, pozwoliła widzom trochę ochłonąć po bardziej eksperymentalnym secie worse.

 

Mopcut. foto Nikolaus Ostermann / Materiały Prasowe

 

Pozwoliła też zebrać siły przed kolejnym koncertem, który był przeze mnie najbardziej wyczekiwanym punktem tegorocznego programu Avant Art. Kolaboracja supergrupy Mopcut i legendarnego już amerykańskiego rapera MC däleka była też dla mnie dużym zaskoczeniem – nawet nie wiedziałem, jak bardzo potrzebuję takiego zestawu. I nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać, gdyż ci muzycy wydali wspólnie – jak na razie – tylko jeden utwór. Mopcut to troje artystów z różnych stron świata posiadających własny muzyczny język. Ich spotkania, zarówno te, których wynikiem są nagrania studyjne, jak i koncerty, dają zawsze nieoczekiwane efekty, gdzie w jakiś sposób wszystko do siebie pasuje.

Free jazzowy perkusista Lukas König, awangardowy gitarzysta Julien Desprez oraz eksperymentalna wokalistka i producentka Audrey Chen tworzą szalenie wciągającą i intensywną mieszankę dźwięków, która potrafi przytłaczać swoim chaosem, ale nie sposób się od niej uwolnić. Co do tego wniósł Will Brooks, znany jako MC dälek? Mimo że reprezentował zawsze głównie szorstkie, noise’owe rejony hip-hopu, to jego bity były raczej oldschoolowe, a rapowy flow klasyczny i stonowany, co w teorii mogłoby gryźć się z wizją zespołu. Przez cały koncert był odpowiedzialny za ciężką i ponurą warstwę elektroniczną, czym odciążył Audrey, która chyba w większym stopniu mogła skupić się na warstwie wokalnej, jak zawsze dzikiej i inwazyjnej.Will również rapował w kilku utworach w swoim stylu, co swoją drogą może być zwiastunem jakiegoś nowego materiału. Jego śpiew, jakże odmienny od śpiewu Audrey, tworzył nowe kontrasty w muzyce Mopcut, już i tak pełnej nieoczywistych połączeń. I z jednej strony jego partie jakby oswajały to trio muzycznych szaleńców, a z drugiej właściwie podkreślały z jak radykalnym tworem scenicznym mamy do czynienia. Było to wydarzenie z gatunku niezapomnianych.

 

Kolejnym występującym tego dnia artystą był Fredrick Mwaura Njau, czyli Slikback – pochodzący z Kenii producent muzyczny. Mogłoby się wydawać, że ciężko będzie po poprzednim koncercie utrzymać uwagę odbiorców równie skutecznie, ale Fredrick dysponował szeroką paletą dźwięków. Zaczął od wolniejszych tempem, ale głębokich brzmieniowo rejonów inspirowanych uk bassem i drillem, opatrzonych okazjonalnymi samplami wokalnymi. Gdy przyspieszał, to nie na długo, a momenty industrialnego techno i zdekonstruowanej muzyki klubowej przełamywał ambientowymi plamami, nie pozwalając słuchaczom na nudę. Pod sam koniec setu przypomniał o swoim rodowodzie, wpadając w afrykańską rytmikę niczym ze swoich wczesnych płyt wydanych w kampalskiej Hakuna Kulala.

 

Slikback foto. Tarona / Materiały Prasowe

 

Tego wieczoru wystąpił jeszcze angielski producent AnD, ale będąc w pozytywny sposób przytłoczony poprzednimi koncertami, postanowiłem odpocząć przed ostatnim dniem. Na zakończenie organizatorzy przygotowali już tylko dwa koncerty, trochę jak wisienkę na torcie po tej udanej edycji festiwalu. Cooling Prongs to projekt Christophera Fleegera z Los Angeles, któremu na scenie towarzyszyła Sharon Udoh, czyli Counterfeit Madison. Jako duet zaprezentowali bardzo eklektyczną podróż muzyczną. Utwory Christophera już w wersjach studyjnych są bardzo urozmaicone – to połączenie połamanej prog-rockowej rytmiki, dziwaczności art popu, kabaretowej teatralności i nie wiem, czego jeszcze – na tym moje zdolności leksykalne się kończą – ciężko opisać jego abstrakcyjny świat. Jego vocoderowe, futurystyczne partie wokalne uzupełniała Sharon w swoim soulowym stylu. W taki sposób zaśpiewała też utwór „Black Sabbath” zespołu o tej samej nazwie, którego chyba nikt się nie spodziewał. Nie wszystkim mógł się ten rollercoaster muzyczny podobać, ale trudno było narzekać na nudę.

 

Festiwal kończył koncert zespołu, o którego organizatorzy toczyli od dawna ciężkie boje. Jak wspomniał ze sceny dyrektor artystyczny Avant Art, Kostas Georgakopulos, próby ściągnięcia Clipping do Wrocławia trwały już od ośmiu lat. I dobrze, że się jeszcze udało, bo zespół wydaje się wędrować w rejony wykraczające popularnością poza festiwal muzyki eksperymentalnej. Ale spokojnie, nie oznacza to nic złego. Przez te osiem lat zyskali swoimi ostatnimi albumami jeszcze większe uznanie krytyków, szczególnie stylizowanymi na horrory wydawnictwami z okolic pandemii. Przybyło im również fanów – w USA, skąd pochodzą, grają w coraz większych obiektach, a na scenie towarzyszą im dodatkowi muzycy. Skład we Wrocławiu zasiliła, grająca drugi koncert pod rząd, Counterfeit Madison. Dominowały utwory z tegorocznego albumu „Dead Channel Sky”, ale na połowę setu złożyły się też starsze kawałki. Specyfika nowego wydawnictwa, które jest oparte muzycznie na rave’owej elektronice, oraz dodanie partii wokalnych i klawiszowych Sharon sprawiły, że ich występ może nie był tak nieokiełznany i hałaśliwy jak te w ramach poprzednich tras, ale Clipping to dalej najwyższa półka, jeśli chodzi o występy na żywo. I chyba nie jestem w tej opinii odosobniony, bo nie słyszałem, by ktoś z licznie zgromadzonej publiczności narzekał. A więcej o nowych pomysłach Clipping, związanych tak z nowym albumem, jak i z ich obecnymi koncertami, a także o ich wrażeniach z występów innych artystów można przeczytać w wywiadzie, który udało mi się przeprowadzić w ostatni dzień wrocławskiej edycji Avant Art Festival (wywiad).

 

Adrian Pokrzywka

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz