IKS

Slipknot – „Slipknot (25th Anniversary Edition)” [Recenzja] dystr. Mystic Production

slipknot-slipknot-recenzja

Slipknot to zespół-legenda. Każdy, kto choć liznął metalu, na pewno zna chociażby „Psychosocial” czy „Devil in I”. Jedni ich kochają, drudzy nienawidzą, ale trzeba przyznać, że grupa z Des Moines bardzo wpłynęła na świat ekstremalnej muzyki. Dla mnie Slipknot ma też wymiar osobisty – to pierwszy cięższy zespół, którego świadomie zacząłem słuchać i wkręciłem się w całą otoczkę wokół niego. Pamiętam podekscytowanie, gdy dowiadywałem się, jak nazywają się członkowie grupy, czemu noszą maski i jakie mają numerki. W tym roku ponownie wydali swoją debiutancką płytę „Slipknot” z okazji jej 25-lecia. Jak odbieram ją w 2025 roku?

To, co zawsze mnie przyciągało do Slipknota, to inność. Jako fan metalu znałem Metallikę, Megadeth czy Iron Maiden, ale to właśnie u nich spotkałem się z takim stylem wokalu, z blast beatem czy aż tak obniżonymi gitarami. Jako gimnazjalista trochę się tym zafascynowałem. Po kolei słuchałem każdej z płyt. Najbardziej do gustu przypadło mi właśnie „self titled”. W tej muzyce było coś wyjątkowego, czego nigdy wcześniej nie przyszło mi słuchać. Te dziwne mówione fragmenty, jakieś dźwięki, scratche, sample, ciągły krzyk, niesamowita perkusja – to wszystko zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Fascynacja stawała się jeszcze większa, gdy poznawałem historię zespołu. Słuchałem wywiadów, oglądałem koncerty (do tego jeszcze wrócę), czytałem wpisy na forach. Moją uwagę przykuła też chyba nienawiść, którą ten zespół wręcz emanował. Taki w sumie był pomysł na ich twórczość. Shawn “Clown” Crahan, założyciel grupy, uznał, że potrzebuje jakiegoś wentylu, miejsca, w którym mógłby wyzbyć się swojego gniewu.

 

zdj. promo

 

Niszczenie sprzętu, wzajemne podpalanie się, bójki – to były na ich koncertach codziennością. Trzymali nawet martwego kruka w słoiku, by później wąchać go przed występami. Tak, to prawda. Pamiętam, gdy pierwszy raz czytałem te wszystkie historie – byłem przerażony, ale też niezmiernie zaciekawiony. Początki Slipknota były po prostu szalone. Przeszli przez wiele zmian w swoim line-upie, wydali w 1996 demo/debiut „Mate.Feed.Kill.Repeat” – teraz uznane za święty Graal w historii zespołu – ale w 1999 w końcu wyszedł ich prawdziwy debiut. Kerrang! uznał go za „album pełen jadu, furii i niepohamowanej agresji – od czasu debiutu Korna w 1994 roku nic tak nie uderzyło, bez wątpienia najlepszy metalowy debiut tego roku”. W 100% się z tym zgadzam. „Self titled” było wtedy powiewem świeżości, nowością na metalowej scenie.

A jak wygląda obecna płyta? Wydanie zostało wzbogacone – względem wcześniejszej edycji z okazji 15-lecia – o kilka piosenek: demówki do „Prosthetics”, „Me Inside” i „Only One”, miksy Jaya Baumgardnera („No Life”, „Only One” i „Surfacing”) oraz alternatywny miks (sic) Ulricha Wilda. To tyle. Dodatkowe utwory, które były na 15th Anniversary Edition, dalej się tu znajdują. W sumie, moim zdaniem, to dość mało. Jest to trochę „kot w worku” – liczyłem, że będzie tego trochę więcej. Wiem przecież, że demówek czy ogólnie niewydanych piosenek lata po internecie mnóstwo, więc materiał był. Z jakiegoś powodu Dziewiątka się na to nie zdecydowała. Trzeba jednak przyznać, że ten „kot w worku” jest piękny. Dema są świetne i w mojej opinii jeszcze bardziej obrazują chaotyczność początków Slipknota. Gratką dla każdego deep divera muzyki tego zespołu jest demo do „Me Inside”. Refren śpiewa tutaj nie kto inny jak Anders Colsefini, pierwszy wokalista grupy. Jest to o tyle ciekawe, że po internecie krążą dwie wersje tego utworu – na jednej całość śpiewa Anders, a na drugiej Corey Taylor. Zespół zdecydował się połączyć dwie wersje, co moim zdaniem dało świetny efekt. Bardzo niskie wokale Colsefiniego świetnie przeplatają się z wyższym głosem Coreya. „Prosthetics” także jest świetne – bardziej surowe i dynamiczne, a „Only One” bardzo mocno nawiązuje do ich twórczości z MFKR – Slipknot lubił wtedy dorzucać do swojej muzyki nawiązania funkowe. Miksy Baumgardnera w zasadzie są podobne i ciężko usłyszeć różnice, jeśli ktoś nie ma doświadczenia w słuchaniu, natomiast (sic) Wilda jest inne – zdecydowanie bardziej przymulone i ciężkie. Stanowi to bardzo fajną ciekawostkę. No i to w zasadzie tyle – mogli postarać się zdecydowanie bardziej. Rabbit Hole wczesnych czasów tej grupy jest bardzo szeroki i mogli dać tego po prostu więcej.

 

 

W ramach promocji wydawnictwa i obchodów rocznicy muzycy wrócili trochę do korzeni, także w kontekście koncertów. Powrót do czerwonych kombinezonów był powodem do radości fanów na całym świecie. Niektórzy z członków zespołu stworzyli nowe maski inspirowane starymi. Corey Taylor nawiązał do jednej z pierwszych masek, do której doczepił dredy, a Sid Wilson wrócił do swoich klasycznych masek gazowych.

Wystąpili tak na niespodziewanym, bardzo małym koncercie w klubie Pappy & Harriet’s w 2024 roku. Wtedy nastąpiło też oficjalne ogłoszenie ich nowego perkusisty, Eloya Casagrande, który przez ostatnie lata uzyskał miano najlepszego perkusisty metalowego naszych czasów. No i tutaj przychodzimy do punktu, który jest dla mnie problemem w całej tej akcji i generalnie w obecnym Slipknocie. Przez pierwsze lata działalności zespołu wszystko, co robili, było bardzo autentyczne. Widać to po ich koncertach – brutalnych, bo brutalnych, ale jednak prawdziwych. Słychać w wywiadach, że faktycznie dawali z siebie wszystko i powtarzane jak mantra, że dziewiątka jest tylko jedna i nic jej nie zastąpi, wydawało się być prawdziwe.

 

zdj. Jonathan Weiner

 

Do czasu, gdy Joey Jordison został wyrzucony z zespołu w 2013 przez e-mail. Za powód zespół podał prywatne sprawy, ale okazało się, że w tym czasie zmagał się z wyniszczającą chorobą neurologiczną, zwaną poprzecznym zapaleniem rdzenia. Warto dodać, że po kilku latach Jordison wrócił do normalnej gry. W 2023 zespół opuścił Chris Fehn w związku ze sporem biznesowym, a w 2024 – Jay Weinberg, kolejny perkusista. Niby za powód podali różnice kreatywne, ale Weinberg krótko po opuszczeniu grupy sam poddał się operacji. Zabieg miał na celu przywrócić sprawność lewego biodra i zniekształconej części kości udowej. Perkusista stwierdził, że nie wpływało to na jego grę, ale podejrzanie kojarzy mi się to z sytuacją sprzed 10 lat. I tak przechodzimy do Eloya, którego dołączenie do Slipknota bardziej przypominało mi jakiś transfer piłkarski niż zwyczajną zmianę członka zespołu. Casagrande opuścił Sepulturę na miesiąc przed finałową trasą brazylijskich legend, nie powiadamiając wcześniej o swojej decyzji. To wszystko sprawia, że ciężko jest mi już tak samo patrzeć na ten zespół, jak patrzyłem wcześniej. Wiadomo, że to już nie są te same czasy i na niektóre rzeczy nie można sobie pozwolić, ale brak mi tutaj zwyczajnego szacunku do swoich muzyków.

 

Mimo to ponowne odsłuchanie tego wydawnictwa przyniosło mi niesłychaną radość. Los chciał, że YouTubowy algorytm akurat w tym czasie wciąż podpowiadał mi archiwalne filmy z wczesnych koncertów Slipknota. Dzięki temu mogłem chociaż w ten sposób przeżyć te widowiska, mimo że nie było mnie wtedy na świecie albo miałem z roczek. Slipknot, czy tego chcę, czy nie, to teraz machina biznesowa, której nie da się zatrzymać. Fajnie, że pamiętają o swoich korzeniach i robią coś w kierunku, by to bardziej rozpromować, bo ich późniejsze płyty są bardziej popularne. Można było to zrobić zdecydowanie szerzej, ale i tak cieszę się, że jest. To dalej świetna płyta, która w agresywny i intensywny sposób odrywa słuchacza od rzeczywistości.

 

Mikołaj Narkun

 

Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz