Paradise Lost to brytyjski zespół, który powstał w 1988 roku w Halifax, grający szeroko pojęty doom metal z domieszką gotyckiego metalu. Dla wielu są kultowi i pionierscy, dla innych zwyczajni, a nawet dość smętni. Dla mnie stanowią młodość zaklętą w dźwiękach i towarzyszące temu emocje: smutek, żal, zawód, ale też promyk nadziei i iskrę radości. Ich muzyka to przede wszystkim nieoceniony wkład w ukształtowanie mojego gustu muzycznego, za co będę im dozgonnie wdzięczny już zawsze.
Panowie miewali spadki formy i tworzyli mniej udane, „eksperymentalne” albumy (np. „Host”), choć to oczywiście w dużej mierze kwestia indywidualnego gustu słuchaczy. Osobiście nigdy nie czułem się zawiedziony, a co najwyżej pozostawałem nie do końca nasycony. Jednak każda z płyt Paradise Lost pozostawiła ślad w mojej pamięci i wracam do nich regularnie. Nic więc dziwnego, że z niecierpliwością wyczekiwałem nowego dzieła Brytyjczyków o tytule „Ascension”.
Paradise Lost długo kazali czekać słuchaczom na swój nowy, premierowy materiał. Trwało to pięć długich lat. Po drodze nagrali ponownie legendarny krążek „Icon”, jednak był to zaledwie aperitif dla fanów takich jak ja, którzy nie mogli doczekać się prawowitego następcy „Obsidian”. Długo czekałem na moment żeby podzielić się swoimi odczuciami dotyczącymi tej legendarnej formacji pod wodzą Nicka Holmesa i Grega Mackintosha. I gdy wreszcie odebrałem swój egzemplarz płyty i włożyłem go do odtwarzacza – wszystko dosłownie utonęło w dźwiękach.

Od pierwszych dźwięków otwierającego „Serpent on the Cross” wiedziałem, że muszę odłożyć telefon, wyłączyć telewizor i pozbyć się wszystkich rozpraszaczy. Ta muzyka wymaga pełnej uwagi i skupienia. Kiedy rozległ się pierwszy krzyk Nicka, wsparty przez ciężkie, przesterowane gitary, poczułem znajome dreszcze rozchodzące się po całym ciele. Paradise Lost już dawno nie powitali mnie w tak mocarny sposób i to od pierwszych chwil premierowej kompozycji.
Wrażenie tylko rosło z każdą minutą i kolejnym utworem. Od nostalgicznego „Tyrants Serenade”, przez niezwykle chwytliwe, pierwotne w energii „Silence Like the Grave” (jedyny kawałek znany mi przed premierą, którego refren od razu mnie kupił), aż po monumentalny finał w postaci „The Precipice”, wieńczący podstawową wersję płyty. Ta magia nie znika ani na moment. Utwory różnią się od siebie, a jednocześnie pozostają spójne dzięki charakterystycznym gotyckim, orkiestralnym wstawkom. Całość idealnie współgra z atmosferą oddaną na okładce albumu.
Paradise Lost wykorzystali tu wszystko, co w przeszłości sprawdzało się najlepiej, unikając dawnych potknięć. Stworzyli dzieło dojrzałe – pełne kunsztu, dopracowane i przepełnione emocjami. To muzyka, która powinna rezonować zarówno z wiernymi fanami, jak i być może z tymi, którzy dopiero poznają ten zespół. Bo największy ciężar nie zawsze kryje się w blastach i riffach. Czasem pochodzi z emocji i przekazu. A gdy zespół nie musiał już nic nikomu udowadniać, dostarczył według mnie jeden z najlepszych albumów w swojej dyskografii i złożył sobie samym piękny hołd.
Starałem się podejść do „Ascension” obiektywnie, odrzucając euforię fana. Naprawdę szukałem słabych punktów, detali, do których można by się przyczepić. Po wielu odsłuchach… wciąż jednak nie znajduję niczego, co by mnie raziło. Pozostaje tylko czysta przyjemność wracania do tej muzyki. Zadanie wyszukiwania mankamentów zostawiam więc innym recenzentom. Dla mnie ten album jest niczym wyborny, szlachetny trunek, którego nie da się zamknąć w suchej skali ocen. To przeżycie, które trzeba poczuć samemu – zanurzyć się w mroku i pięknie nowego dzieła Brytyjczyków. Jeśli dłuższe przerwy wydawnicze mają dawać tak imponujące efekty, warto uzbroić się w cierpliwość i pozwolić im tworzyć w spokoju.
Kamil Tyski (Muzyczne retrospekcje)
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: