Pierwsza własna kaseta, pierwsza „merchowa” koszulka, pierwszy plakat nad łóżkiem i pierwsza muzyczna miłość – żywa po dziś dzień (choć od wszystkich wyżej wymienionych „firstów” minęło już ponad 30 lat). Guns N’ Roses to jeden z najważniejszych zespołów mojego życia. Może więc i można mi zarzucić, że nie jestem w pełni obiektywna, ale hell yeah – wczorajszym koncertem ponownie przypieczętowali to, co udowodnili nam już niejednokrotnie: są nie tylko „ostatnimi gigantami rock and rolowej dżungli” – oni są jej królami!
Pamiętam doskonale moment, gdy w 2016 roku świat obiegła i zelektryzowała wiadomość o reaktywacji grupy. GnR wyruszyli wówczas w trwającą 3 lata trasę, w ramach której dwukrotnie odwiedzili Polskę: w 2017 roku zagrali w Gdańsku, rok później zawitali do Chorzowa. Tu wtrącę jeszcze taką ciekawostkę, że trwająca do końca 2019 Not In This Lifetime Tour w roku 2020 znalazła się na trzecim (zaraz po The ÷ Tour Eda Sheerana i U2 360° Tour grupy U2) miejscu listy najbardziej dochodowych tras koncertowych wszech czasów według Billboardu i Pollstar.
Na 2020 rok zaplanowane były kolejne koncerty – w tym ponownie nad Wisłą, tym razem w Warszawie – ale wszystko zostało zatrzymane przez wybuch pandemii. Do stolicy Gunsi powrócili 2 lata później. Byłam obecna na każdym z tych „poreaktywacyjnych” gigów, a jednak ogłoszenie Because What You Want & What You Get Are Two Completely Different Things Tour przyjęłam z nie mniejszą niż za każdym poprzednim razem ekscytacją. I jestem pewna, że każdemu kolejnemu takiemu newsowi (oby było ich przed nami jeszcze jak najwięcej!) towarzyszyć mi będą podobne uczucia.

Z równie wielką ekscytacją przyjęłam wiadomość, że gościem specjalnym Gunsów będą Public Enemy. Radość moja była tym większa, że jak dotąd nie miałam okazji spotkać się na żywo z tym legendarnym składem. Dotarcie w okolice Stadionu i na jego płytę (nawiasem mówiąc nigdy nie zrozumiem sensu przypisywania bramy 11 do biletów GA) zajęło mi więcej czasu niż zwykle, więc pod sceną zameldowałam się ze znacznym poślizgiem – pod koniec „Shut’Em Down”, który – jeśli się nie mylę – był drugim utworem w setliście.
Co ciekawe, o niebo lepiej słyszałam ten kawałek będąc jeszcze na zewnątrz niż znajdując się już w środku. Nie spodziewałam się cudów – wszak Stadion Narodowy już dawno powinien dostać zakaz koncertowy – ale nie sądziłam, że może być aż tak źle (choć wiele wydarzeń pretendujących do miana najgorzej słyszalnych ever już tu przeżyłam). Pomogło nieco założenie profesjonalnych zatyczek i przesunięcie się jak najbliżej sceny, ale akustyka nadal pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście Chuck D, Flavor Flav i DJ Lord – na przekór tym wszystkim niedogodnościom – dawali z siebie 200%, a zebrana (jeszcze nie tak tłumnie) pod sceną grupa fanów, w której miałam przyjemność się znaleźć, starała się im oddać równie mocnym zaangażowaniem. Zaangażowanie to nota bene słowo klucz – ostatecznie taki jest przecież ich rap. Od końca lat 80., niezmiennie, mówią o rzeczach ważnych. W ich tekstach nie znajdziemy hedonistycznych przyjemności, tak chętnie, zwłaszcza dziś, podejmowanych w utworach przez innych reprezentantów środowiska. Jest tu pełno brudu, polityki, problemów społecznych, podziałów rasowych i bezkompromisowej walki o swoje prawa.
Jeśli Gunsi są królami rock and rollowej dżungli, to Public Enemy są absolutnymi władcami hip-hopowego królestwa. Dla mnie – bezsprzecznie. Chłonęłam każde słowo płynące zarówno ze wszystkich kawałków, jak i z tego co wypowiadane było przez raperów między nimi. Największe highlighty? Chyba „Public Enemy Coming Through”; „Welcome to the Terrordome”; „State of The Union (STFU)” – to swoją drogą znamienne i przerażające jak ten pochodzący z wydanej w 2020 roku płyty What You Gonna Do When the Grid Goes Down? numer odnoszący się do Trumpa i jego poprzedniej kadencji prezydenckiej, jeszcze bardziej zyskał na aktualności; „Rebel Without a Pause”; „Black is Back” z samplem Back In Black AC/DC w tle; B Side „Wins Again” z analogicznie zsamplowanym „We Will Rock You” Queen; no i zamykające całość combo w postaci kultowych „Public Enemy No. 1” i „Fight The Power”. Absolutny majstersztyk. Po tym secie marzę jeszcze bardziej o tym, aby kiedyś, tym razem już nie w stadionowej odsłonie i w pełnym, nie będącym jedynie supportem wydaniu, ponownie spotkać się z tą grupą na żywo. Co i Wam, przy najbliższej sposobności, z całego serca polecam.

30 min po tym, gdy PE zakończyli swój gig, światła przygasły i oto na scenę wkroczyli oni. Mick Wall napisał kiedyś: 'Słysząc „Welcome To The Jungle” wiedzieliście, że zabrnęliście w najciemniejszy zaułek najgorszej dzielnicy w mieście’. Ja zawsze dodawałam do tego: 'I okazywało się, że w zaułku tym było wszystko to, czego szukaliście.’ Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Pierwsze riffy tego kultowego już przeboju, który też jednocześnie jest już od lat klasycznym „otwieraczem” koncertów GnR, rozgrzały publiczność do czerwoności. Wszyscy zgromadzeni w moim zasięgu wzroku razem ze mną wyskoczyli w powietrze i śpiewali wraz z Axlem ile sił fabryka dała. Następne w kolejce „Mr. Brownstone”, bluesowy „Bad Obsession” i tytułowy banger z „Chinese Democracy” nie spuszczały z tonu, po obu stronach barierek.
(Nie za długa) chwila oddechu przyszła dopiero z pierwszymi dźwiękami „Live and Let Die” – pochodzącego z Use Your Illusion I coveru piosenki Paula McCartneya i Wings. Ciśnienie ponownie podniósł kolejny koncertowy klasyk – „It’s So Easy”. Zaraz po nim usłyszeć mogliśmy „Pretty Tied Up” i była to świetna niespodzianka, bowiem zespół nigdy wcześniej nie grał tego kawałka u nas w kraju. Zabrzmiał wybornie! Przy następnym numerze – „Slither” z repertuaru Velvet Revolver (bandu założonowego przez Slasha, Duffa McKagana i Matta Soruma po rozpadzie Guns N’ Roses) – zaczęłam skrzypieć i chrypieć, ale nie przeszkodziło mi to w dalszym śpiewaniu na całe gardło. Szczęśliwie nie przeszkadzało to też zebranym wokół fanom, wśród których szczególnie chciałabym pozdrowić parę, która przez bite 3 godziny zdzierała razem ze mną swoje struny głosowe. You guys rock!
Grupa zawsze dobrze rozplanowuje dynamikę koncertu i po kilku mocniejszych utworach przychodzi moment spowolnienia. Tym razem odetchnąć mogliśmy przy zabarwionym wyjątkowym sentymentem „Yesterdays”. Nie sprawdzam nigdy setlist przed koncertem, ale – w obliczu ostatniego, pożegnalnego koncertu ojców założycieli metalu – Ozzy’ego i BS, w którym GnR także brali udział – wiedziałam, że znajdzie się w niej jakiś cover Black Sabbath, nie miałam tylko pojęcia na który z kawałków formacja się zdecyduje. Padło na „Junior’s Eye” i tu w Warszawie – mimo niesprzyjającej charakterystyki obiektu – zabrzmiało to znacznie lepiej niż w Birmingham. Dalej zespół znowu przyspieszył odpalając terminatorowego „You Could Be Mine”, by za chwilę wyhamować z przepiękną muzyczną epopeją w postaci „Estranged” – jednego z utworów mojego życia. Następnie grupa sięgnęła po najnowsze single w postaci „Hard Skool” i „Absurd”, przeplecione w międzyczasie fantastycznie rozbudowanym „Double Talkin’ Jive”. Cymesik!

Jesteśmy w połowie koncertu i gdy płyną pierwsze dźwięki „This I Love” już wiem, że za ułamek sekundy popłyną również moje pierwsze łzy. Tu nie śpiewam już na cały regulator, tu niemal bezgłośnie wtóruję Axlowi i przeżywam każdy jeden wers, każdą jedną nutę, całą sobą. Chinese Democracy nigdy nie była moją ulubioną płytą GnR, ale ten kawałek ma dla mnie szczególne, osobiste znaczenie i za każdym razem po prostu miażdży. Nigdy nie byłam też fanką rozciągniętej i można odnieść wrażenie nieco przekombinowanej „Comy”, ale moje podejście do tego numeru zmieniło się o 180 stopni gdy usłyszałam go po raz pierwszy w wersji live. Od tego momentu jest jednym z moich ulubionych i najbardziej wyczekiwanych na każdym gunsowym gigu. Wczorajsza jego wersja kolejny raz utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to absolutny majstersztyk.
Zaraz za „Comą” zespół serwuje nam hit nad hitami – „Knockin’ on Heaven’s Doors”. W 1991 roku nadali temu folk-rockowemu klasykowi z repertuaru Boba Dylana drugie życie i to chyba jest jeden z tych przypadków, gdy cover staje się już bardziej własnością coverującego niż pierwotnego właściciela. Kolejna porcja wzruszeń i cała paleta emocji. Podbił ją dodatkowo następny w kolejce „So Fine”, zaśpiewany przez uroczo zerkającego w trakcie na siedzącą z boku sceny żonę – Susan Holmes McKagan – basistę formacji. Duff McKagan to jeden z najważniejszych artystów mojego życia – zarówno w tym zespole, jak i solo i w tych 150 innych składach, w których grał zanim wyjechał z Seattle i dołączył do GnR, jak i później, po rozpadzie grupy. (Nawiasem mówiąc możliwość przeprowadzenia z nim wywiadu, który znajdziecie w jednym z archiwalnych numerów Metal Hammera, była też spełnieniem jednego z moich największych marzeń). Tu ponownie więc mogę nie być w pełni obiektywna, ale damn – moim zdaniem on naprawdę jest świetnym wokalistą! Było w tym wykonaniu dużo uczucia i była w tym wszystkim, jak zawsze w jego przypadku, po prostu prawda. Pure heart. Love this guy!

Gunsi sięgnęli także po jeden z coverów znajdujących się na The Spaghetti Incident? – „Down on the Farm” z repertuaru UK Subs – i po raz kolejny pokazali, że zawsze mieli i wciąż mają w sobie też duży pierwiastek tego pierwotnego, punk rockowego pazura. Następna w kolejce – tu także fantastycznie rozbudowana vs wersja studyjna – „Rocket Queen” to znów jeden z klasyków w zestawie, którego nie mogło zabraknąć i który znowu podniósł temperaturę do stopnia całkowicie poza skalą.
Czułam w kościach (jak się okazało słusznie), że zaraz po Królowej usłyszymy moją ukochaną piosenkę Gunsów – przepiękny protest song, który 34 lata po wydaniu niestety także nie traci na aktualności. „Civil War” to zawsze ciarki i wzrusz total. Tym razem zwieńczone zostało przeciągniętym outro (w które wpleciono „VooDoo Child” Jimiego Hendrixa) i przedstawieniem całego zespołu. Jak zwykle Axl zaczął od swojej prawej strony, a więc od Duffa, fenomenalnych Richarda Fortusa, Dizzy’ego Fuckin Reeda, nowego perkusisty grupy w osobie absolutnie fantastycznego Isaaca Carpentera (ależ ten znający się już z Duffem z Loaded, a w ostatnich latach grający m.in. z Loudermilk i Awolnation bębniarz ma w sobie ogień!!! Co za gość, chylę czoła! Nawiasem mówiąc Duff i Isaac nie byli wczoraj jedynymi członkami Loaded, którzy znaleźli się na scenie – z jej boku, obok Susan, dostrzegłam Mike’a Squiresa, który nie tylko był gitarzystą tej formacji – jak również i Velvet Revolver – ale też w dalszym ciągu współpracuje z McKaganem przy jego solowych projektach), Melissy Reese, by zakończyć na nim – the one and only – Slashu we własnej osobie. Maestro zebrał taki aplauz, że (przynajmniej na to wyglądało) ścisnęło mu się nieco gardło. To oczywiście zwiastowało, że nadszedł ten moment koncertu (jeden z zawsze moich ulubionych fragmentów), w którym Slash uraczy nas kilkunastominutowym, prawdziwie wirtuozerskim solo, przechodzącym następnie w ponadczasowe „Sweet Child O’ Mine”. Wielki przebój, który – takie odniosłam wrażenie – został chóralnie odśpiewany i zatańczony charakterystycznym, bujającym się na boki krokiem Axla, chyba przez cały stadion.

/ zdj. Mariusz Jagiełło
Ostatnią część koncertu rozpoczęło „November Rain” i gdy Axl wygrywał pierwsze nuty na fortepianie i gdy zaczął śpiewać pierwsze wersy zwrotki rozłożyło to już chyba nawet największych twardzieli. Bezsprzecznie był to jeden z najpiękniejszych i najbardziej poruszających momentów całego wieczoru.
Do tego emocjonalnie rozgrzanego pieca dołożył się jeszcze „Wichita Lineman” z repertuaru Jimmy’ego Webba oraz Glenna Campbella i sztandarowe „Don’t Cry”, przy którym niby nie płacz, ale szklanki w oczach. Totalnie. Wraz z pierwszymi dźwiękami „Nightrain” – zwiastującymi, że oto nieuchronnie zbliżamy się do końca tej szalonej przejażdżki – wysadziło mnie z butów. Dosłownie – bo tak wyskoczyłam wraz ze wspomnianą już stojącą za mną parą, że aż spadł mi trampek. Szybko go jednak zlokalizowałam, przywdziałam i mogłam ekspresowo powrócić do dalszego oddawania się szaleństwu. Na zakończenie, oczywiście, no surprise here – nieśmiertelne „Paradise City”. Odpowiednie monarchom ukoronowanie.
To były 3 godziny prawdziwej muzycznej uczty, w najlepszym wydaniu. Dodatkowo – co warto zaznaczyć – podkreślonej przepięknymi wizualizacjami i światłami. Chapeau bas dla całej oprawy graficznej i ekipy ją realizującej!

I oczywiście – Axl może i nie śpiewa tak jak 30 lat temu, ale c ‘ mon – choć o wiele już starszy i po różnych przejściach zdrowotnych, w tym kłopotach ze strunami głosowymi, wciąż daje 180-minutowe koncerty, biega po scenie i widać, że stara się z całych sił wyciągać te góry tak, jak tylko może. Może i nie brzmi tak, jak w czasach największej popularności GnR, ale nadal ma w sobie to coś, niezmiennie jest też tym samym Axlem – którego pokochały (i znienawidziły) miliony. Co do formy pozostałych członków grupy no to chyba nie ma osoby, która nie zgodziłaby się ze mną w stwierdzeniu, że jest absolutnie topowa. Czas jakby zupełnie się ich nie imał. Podziwiam i chylę czoła, niezmiennie!
I jasne, akustyka PGE Narodowego dawała się mocno we znaki, nie tylko publiczności, mam wrażenie że także samemu zespołowi; i jasne – na tym obiekcie nie powinno się realizować takich koncertów, ale to jest temat na zupełnie oddzielną dyskusję. Pomimo technicznych niedogodności zarówno Public Enemy, jak i gospodarze, włożyli w ten wieczór wiele wysiłku i mnóstwo serca. Widać było, że zależało im, aby dać nam jak najlepsze show. I to się udało. Panowie, dziękuję, much love, do następnego!
Magda Żmudzińska
Setlista Guns N’ Roses:
- Welcome to the Jungle
- Mr. Brownstone
- Bad Obsession
- Chinese Democracy
- Live and Let Die (cover utworu zespołu Wings)
- It’s So Easy
- Pretty Tied Up
- Slither (cover utworu zespołu Velvet Revolver)
- Yesterdays
- Junior’s Eyes (cover utworu zespołu Black Sabbath, pierwszy raz wykonany na trasie)
- You Could Be Mine
- Estranged
- Hard Skool
- Double Talkin’ Jive
- Absurd
- This I Love
- Coma
- Knockin’ on Heaven’s Door (cover utworu Boba Dylana)
- So Fine (pierwszy raz wykonany na trasie, zaśpiewany przez Duffa)
- Down on the Farm (cover utworu zespołu UK Subs )
- Rocket Queen
- Civil War
- Slash Guitar Solo
- Sweet Child o’ Mine
- November Rain
- Wichita Lineman (cover utworu Jimmy’ego Webba i Glenna Campbella)
- Don’t Cry
- Nightrain
- Paradise City
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
Brawo gratuluję ci świetnej recenzji 🙂 Przypomniałem sobie emocje jakie wczoraj przeżywałem bo również na nim byłem 🙂 Ale nie wyłapałem coveru Black Sabbath Junior eyes ani nowych utworów ani Wichita lineman ani down on the farm ani so fine 🙁 Ale resztę na szczęście znałem i gardło zdarte od śpiewania