Zapraszamy do przeczytania rozmowy z Patrykiem Niedbalskim, znanym w sferze polskiego muzycznego undergroundu jako człowiek-instytucja, wydającym muzykę (którą uwielbia) oraz organizującym koncerty (które go porywają) pod szyldem Piranha Music (TUTAJ). Jakie są blaski i cienie prowadzenia wytwórni skupionej na muzycznym podziemiu? Czy istnieje typowy dzień pracy w takim miejscu? Ile czasu musiał poświęcić aby osiągnąć stabilny status wytwórni? Jak wygląda organizacja występu niszowego zespołu od kuchni? Co wspólnego ma zespół Wij z Marcinem Prokopem? O tym wszystkim dowiecie się z poniższej rozmowy.
Marek Oleksy: Na rozgrzewkę pierwsze pytanie: Czy postrzegasz Piranha Music jako wytwórnię undergroundową?
Patryk Niedbalski: Jeżeli „underground” rozumiesz w tym pytaniu jako opozycję do muzycznego mainstreamu, w którym kasa płynie strumieniami, a muzyka często jest efektem kalkulacji, by wpisać się w aktualne trendy i gusta większości społeczeństwa, to chyba nie ma wątpliwości, że Piranha Music jest firmą działającą w undergroundzie, i to na 200%. Nie ma u mnie żadnych wykresów kołowych i analiz rynku by sprawdzić co się sprzeda, żadnych wielkich budżetów marketingowych. Zespoły, z którymi pracuję dobieram tylko i wyłącznie na podstawie mojego osobistego gustu muzycznego i chęci artystów do robienia razem fajnych rzeczy. Jeśli obie te rzeczy klikną, to aspekt biznesowy schodzi na drugi plan, chociaż oczywiście definiuje on w pewnym sensie dalsze kroki i możliwości danego projektu.
MO: Myślę że nasze definicje undergroundu są zbieżne! Czy zatem prowadzenie wytwórni traktujesz bardziej jako pracę czy pasję? A może jedno z drugim po równo?
PN: Na pewno jedno i drugie, ale nie umiałbym określić proporcji. Od kilku lat pracuję już praktycznie tylko w branży muzycznej i mam ten komfort, że mogłem odstawić wszystkie poboczne aktywności zarobkowe, które kiedyś były mi potrzebne by mieć za co żyć. Aktualnie to co robię pod szyldem Piranha Music jest dużą częścią mojej pracy i pochłania mi sporą część doby, ale jednocześnie nie jest to moje główne źródło utrzymania. Dzięki temu nie czuje presji i ciśnienia na maksymalizowanie zysków i mogę sobie pozwolić również na projekty które mnie jarają, a niekoniecznie są dochodowe, lub odwrotnie: zrezygnowanie z tych, które mogłyby być dochodowe, ale których w ogóle nie czuję.
MO: Brzmi jak marzenie. Jak długo działałeś aby móc utrzymać ten dość stabilny poziom? Co było największym wyzwaniem? Co było największą motywacją?
PN: W grudniu minie mi 13 lat działalności, ale pierwsze 6 czy 7 lat Piranii to praktycznie tylko hobbistyczne organizowanie koncertów w moim mieście. Dopiero jak postanowiłem otworzyć label, to z każdym wydawnictwem działo się coraz więcej i szybciej, a największym wyzwaniem było oczywiście połączenie tego z pracą zarobkową. Był okres plus minus dwóch lat, że w środku tygodnia od rana do popołudnia pracowałem na magazynie, wieczorami i w weekendy chodziłem pracować jako barman, a w wolnym czasie pakowałem paczki i organizowałem koncerty. Na dłuższą metę było to jednak męczące, więc trzeba było zadać sobie pytanie co dalej i ustawić w głowie priorytety. Szczęśliwie dla mnie zbieg kilku okoliczności życiowych ułatwił mi decyzję i zyskałem przestrzeń nie tylko na kontynuowanie działalności, ale również jej stopniowy rozwój.

MO: Gratulacje! Porozmawiajmy o tym jak wygląda typowy dzień w pracy w niezależnej wytwórni. Jak duży macie zespół? Czy istnieje pojęcie rutyny?
PN: Nie wiem czy jest tu coś takiego jak „typowy dzień”, bo wszystko zależy od tego nad czym aktualnie pracuję: czy są koncerty w najbliższym czasie, czy jest w toku jakiś preorder, czy zbliża się premiera jakiegoś albumu itd. W głównej mierze jest to jednak praca typu „klikanie w kolputer”, z dobrą muzyką z gatunku ROCK w tle oczywiście. Do tego pakowanie paczek, emocjonujące wycieczki na pocztę i oczywiście ta najfajniejsza część, czyli produkcja koncertów i wyjazdy w roli tour managera z moimi zespołami. Większością zajmuję się sam, bo Piranha to jednoosobowa firma, ale oczywiście mam dookoła sporo wspaniałych osób, które w zależności od potrzeby pomagają mi z rzeczami, których samodzielnie nie umiem lub nie jestem w stanie ogarnąć: grafików, realizatorów dźwięku, kilka osób do pomocy przy produkcji gigów, itp. Bez niech nie byłoby szans dowozić kolejnych rzeczy na takim poziomie, na jakim mi zależy, za co jestem im ogromnie wdzięczny.
MO: Widzę że poruszyłeś również temat muzyki w tle: chciałbym dopytać jak ważne jest słuchanie muzyki w trakcie pracy w wytwórni? Czy w pracy skupiasz się na słuchaniu zespołów z własnego katalogu czy lecisz z tym na co masz ochotę?
PN: Słuchanie muzyki w pracy to właśnie dosłownie słuchanie w tle i to czym się aktualnie zajmuje nie ma w sumie nic do rzeczy. Jak pracowałem w barze czy na magazynie to też słuchałem muzyki non stop, po prostu nie lubię ciszy jak coś robię, z muzyką jest weselej, można się pogibać i pośpiewać. A co akurat włączę to loteria, najczęściej lecą płyty z jakimiś klasykami od moich ulubionych wykonawców, często nadrabiam też dyskografie zespołów, o których dawno temu zapomniałem i ktoś mi przypomniał, albo na które wcześniej z jakiegoś powodu się „nie załapałem”. Regularnie sprawdzam też nowości, a jak pracuję nad jakimś wydawnictwem to z reguły zapętlam dany materiał żeby trochę się z nim osłuchać, łatwiej się wtedy pisze teksty promocyjne itp.
MO: Rozumiem doskonale, sam w pracy zazwyczaj słucham muzyki, lepiej się przy tym skupić. W poprzednich odpowiedziach powiedziałeś, że utożsamiasz Piranha Music z undergroundem, oraz że kwestie biznesowe potrafią zejść niekiedy na drugi plan. Czy masz zatem aspirację aby Piranha stała się większym labelem, bliżej mainstreamu, może firmą zatrudniającą pracowników? Czy pragniesz trzymać się undergroundu i skupiać się na jednoosobowej działalności z pomocą osób o których wspominałeś?
PN: Wiesz, ambicje jak najbardziej są i to chyba naturalne gdy się prowadzi własną firmę, by stopniowo ją rozwijać i wchodzić na nowe terytoria, robić większe i fajniejsze rzeczy, ale nie myślę raczej o tym na co dzień, nie jest to mój cel do zrealizowania za wszelką cenę. Branża muzyczna nie jest łatwa, szczególnie w ostatnim czasie i niestety temu „undergroundowi” obrywa się najbardziej. Również konkurencja jest spora, chociaż tu też to słowo „konkurencja” trzeba wziąć mocno w cudzysłów, bo przecież duża część innych agencji i wytwórni to po prostu koledzy i koleżanki robiący coś dłużej, lepiej i z większym rozmachem, z czego też jako fan muzyki korzystam z ochotą, na przykład. chodząc na ich koncerty. Ten „mainstream” natomiast jest mocno zdominowany przez potężne firmy z wielkimi kapitałami i przebicie się powyżej pewnego poziomu nie jest chyba w ogóle możliwe dla takich malutkich działalności jak moja. Ale – żeby nie było – nie narzekam na to i nie mam z tym problemu, jest mi dobrze tu gdzie jestem, a z roku na rok widzę jakiś progres, który daje mi dużo satysfakcji. Mam kilka naprawdę zajebistych zespołów, z którymi uwielbiam pracować, z niektórymi z nich jestem praktycznie od początku ich kariery i fajnie jest tak sobie wspólnie przeć do przodu. A jak uda się zatrudnić w przyszłości pracownika, który odciąży mnie z niektórych obowiązków, to na pewno będzie to dla mnie duży krok, no ale to jeszcze nie teraz.
MO: Rozumiem. A propos zespołów współpracujących z Piranią: jak wygląda system „pozyskiwania” nowych talentów? Jako obserwator działalności wytwórni zauważyłem, że zespół Meluzyna dołączył do Twojego portfolio ponieważ bardzo spodobał Ci się ich występ na żywo. Czy to najczęściej stosowana przez Ciebie strategia?
PN: Nie ma na to żadnej reguły ani systemu. Z niektórymi muzykami znam się prywatnie od lat, więc naturalną koleją rzeczy było to, że jak nagrali album to zaczęliśmy rozmawiać o wydaniu tego u mnie. Inne kapele trafiły do mnie z polecenia wspólnych znajomych, do niektórych sam napisałem będąc pod wrażeniem ich twórczości. Takie, które zaprosiłem na koncerty i zrobiły na mnie wrażenie występami też oczywiście są i wspomniana Meluzyna jest tu najlepszym przykładem. Zespół absolutnie bez żadnych profesjonalnych nagrań w sieci, mający na koncie pewnie mniej niż 10 koncertów, w tym większość w rodzinnym mieście. Zaprosiłem ich na support na dwa koncerty Maga, bo wizerunkowo sklejały nam się do koncepcji eventów i od razu zostałem fanem. W ogóle nie czułem żeby zespół odstawał jakoś live od bardziej doświadczonych kolegów w lineupie, a przecież istniał ledwo od roku. To samo z resztą z Marami – chłopaki zagrali dwa supporty przed Wijem, podobało mi się, do tego mocno się zakolegowaliśmy, więc jak kilka miesięcy później uderzyli do mnie z nagraną płytą to bez żadnego wahania dobiliśmy deal.

MO: Przeglądając katalog Piranii rzucają się w oczy dwie rzeczy. Pierwsza to fakt, że wytwórnia ma w swoim portfolio jedynie polskie zespoły. Czy dostawałeś propozycje współpracy z zagranicznymi artystami? Czy ewentualnie interesowałaby Cię taka współpraca?
PN: Regularnie dostaję oferty z zagranicy, chociaż szczerze mówiąc są to w większości rzeczy wykraczające poza moje muzyczne zainteresowania. Fakt, że w katalogu mam polskie zespoły wynika natomiast przede wszystkim z powodów praktycznych. Z reguły z wydaniem płyty idą też w parze jakieś koncerty, żeby ten materiał wypromować. O wiele łatwiej jest coś pograć mając zespół na miejscu, niż gdzieś poza granicami kraju, a moim zdaniem granie gigów jest kluczowe w promocji wydawnictwa, bo w internecie wszystko dzieje się szybko i cykl żywotności takiej płyty jest o wiele krótszy niż live. Druga sprawa to ograniczone moce przerobowe. Jak zapewne zauważyłeś nie wydaję rocznie jakiejś szalonej ilości wydawnictw, bo jak już w coś wchodzę, to chcę to zrobić najlepiej jak umiem. Zespół, który powierzył mi swój materiał ma się czuć faktycznie zaopiekowany, że nie jest to dla mnie odhaczenie kolejnego numerka w katalogu, tylko realne zaangażowanie z mojej strony. Na ten moment brak mi więc czasu i przestrzeni na chwycenie się czegoś zagranicznego, ale absolutnie nie zamykam się na takie opcje w przyszłości i czasem sam się zastanawiam kiedy nadejdzie ten moment, że w katalogu pojawi się zespół spoza Polski. Na pewno będzie to też jakiś kamień milowy dla wytwórni.
MO: Jasne, dobrze jest mierzyć siły na zamiary. Drugą kwestią, która rzuciła mi się w oczy poruszyłeś niebezpośrednio w tej odpowiedzi: w katalogu Piranii widać wyraźną dominację metalu, w której prym wiodą zespoły z okolic Stoner Metalu, Doom Metalu oraz Sludge Metalu. Czy planujesz poszerzyć katalog na wykonawców spoza szeroko pojętego metalu czy rocka, czy raczej pragniesz się specjalizować?
PN: Na samym początku faktycznie królował u mnie głównie stoner i doom, ale od przynajmniej 2 lat ten katalog jest już bardziej zróżnicowany. Na bodajże 15 aktywnych zespołów, z którymi współpracuję, tylko z 5 to zespoły stricte stoner/doomowe i może jeszcze znalazłyby się ze 3, które gdzieś tam lekko ocierają się o tę stylistykę. Wynika to z tego, że jak zaczynałem wydawać płyty to po prostu miałem peak jarania się takimi klimatami i obracałem się w takim towarzystwie, a będąc wytwórnią bez portfolio trudno było wyjść poza zespoły kolegów. Tym sposobem wydałem Diunę, później Maga, Hydrę, Las Trumien – wszystko to koledzy z jednego środowiska, którzy akurat w tamtym momencie mieli gotowe albumy i postanowili mi zaufać, czego swoją drogą nigdy im nie zapomnę. Gdzieś na poziomie premiery KRZTY zaczęło się to powoli zmieniać, a chyba Schizma była tym kluczowym momentem, który rozpoczął proces odcięcia się od skojarzeń czysto stoner/doomowych, bo później coraz śmielej zapuszczałem się w inne rejony, takie jak noise rock, shoegaze czy black metal. Na ten moment rewolucji raczej nie planuję, jest to label skupiony przede wszystkim na muzyce gitarowej, bo taka muzyka gra mi w serduchu, ale nigdy nie mów nigdy. Jak trafi się coś spoza bańki, co wywali mnie z butów, to czemu nie? Póki co dążę raczej tylko do odpięcia tej łatki „label stoner/doom”, która do mnie przylgnęła. I to wcale nie dlatego, że nie lubię już takiej muzyki, bo nadal jej słucham, tylko dlatego że zawęża ona mocno postrzeganie wytwórni do konkretnych gatunków, a przecież chyba każdy fan rocka i metalu, nie tylko tego spod znaku potężnego riffu i zielonego dymu, mógłby potencjalnie znaleźć u mnie coś dla siebie.
MO: Jasne, widać jak najbardziej coraz większe spektrum oferowanych przez Ciebie zespołów i myślę że każdy kto lubi metal i rock znajdzie coś dla siebie w Twoim katalogu. A jaki Twoim zdaniem ma wpływ popularność serwisów streamingowych oraz powszechny dostęp do muzyki bez konieczności używania formatów fizycznych na prowadzenie wytwórni muzycznej? Czy odczuwasz jakieś negatywne lub pozytywne skutki?
PN: Temat rzeka, pewnie osobną rozmowę byśmy o tym mogli zrobić, a i tak nie doszlibyśmy do żadnych nowych wniosków. Z jednej strony ta łatwość dostępu do muzyki jest świetnym narzędziem, szczególnie w zalewie tak dużej ilości premier każdego tygodnia, czy nawet dnia. Jest to na pewno plus, że będąc małym labelem w Polsce wysyłam płyty na cały świat, bo ktoś przez jakąś playlistę czy inny algorytm odkrył niszowy zespół z Polski, chociaż tu chyba Bandcamp robi lepszą robotę. Z drugiej strony wszyscy wiemy, że kwoty wypłacane artystom ze streamingów to jakiś żart, szczególnie przy mniejszych kapelach, a i niektóre mechanizmy wymagałyby moim zdaniem solidnego dopracowania. Weźmy na przykład takie oficjalne playlisty edytorskie, które z reguły dają faktycznie jakiś rzeczywisty boost odtworzeń i słuchaczy. Dostanie się na te duże, międzynarodowe playlisty z metalem będąc małym zespołem z Polski graniczy z cudem, a typowo polskich playlist z metalem po prostu nie ma. Jest tylko „Polski rock”, który w większości oblegany jest albo przez te wszystkie „alternatywne rockowe” zespoły z Męskiego Grania, albo stare polskie klasyki z lat 80 i 90. Świeże rzeczy oczywiście też się trafiają, ale raczej te lżejsze brzmieniowo, za dużo metalu tam bowiem nie widziałem, co automatycznie sprawia, że grając ciężej nie masz praktycznie opcji na dotarcie do tej grupy fanów, która muzykę poznaje przez takie właśnie oficjalne playlisty. Sprzedaż fizyków to oczywiście kolejna sprawa, bo nie mam wątpliwości, że przez łatwy dostęp do ulubionych albumów przez aplikacje działającą w każdym miejscu świata przeciętny odbiorca po prostu przyzwyczaił się do tego, że nie trzeba ich kupować. Pytanie czy możemy coś z tym zrobić? Szczerze wątpię, rozwój technologii to naturalna kolej rzeczy i tego nie zmienimy. Pozostaje się tylko cieszyć, że jest jeszcze garstka maniaków, dla których nośnik fizyczny to coś więcej niż tylko kawałek plastiku z muzyką, no i czekać na lepsze czasy. Skoro nu-metal doczekał się revivalu, to i na płyty CD prędzej czy później przyjdzie kolej, a przynajmniej taką mam nadzieję.
MO: A jakie działania wytwórni w ciągu ostatniego roku były dla Ciebie szczególnie ekscytujące lub napawające Cię dumą? Są jakieś ciekawe historie z tym związane, którymi chciałbyś się podzielić?
PN: Od strony wydawniczej na pewno premiera „Bluzga” zespołu Wij była czymś dla mnie nowym i ekscytującym, bo pierwszy raz wydawałem płytę bez żadnej zapowiedzi. Spotkaliśmy się na koncercie w Bydgoszczy jesienią ubiegłego roku i po próbie usłyszałem „musimy pogadać”. Dowiedziałem się wtedy jaki plan muzyczny na następne wydawnictwo ma Wij i delikatnie zasugerowano mi, że oczywiście zrozumieją jak nie będę tego chciał wydać. Mi z kolei zapaliły się wtedy oczy, bo już wiedziałem, że coś TAK ODMIENNEGO musimy jakoś fajnie rozegrać marketingowo i od razu zaproponowałem, aby wydać tę EPkę z zaskoczenia, bez singli i całej tej otoczki promocyjnej napędzającej hajp. Ekipa na szczęście podchwyciła temat, a że muzycznie im ufam w 100%, to od razu przyklepaliśmy projekt praktycznie w ciemno, bo przecież nie słyszałem jeszcze ani sekundy muzyki. Koncertowo natomiast do końca życia zapamiętam dwa występy holenderskiego Dool, które zorganizowałem w kwietniu, a który jest jednym z moich ulubionych „młodych” zespołów. Niestety wbiliśmy się z terminami w chyba najgorętszy okres wiosny, gdzie w samej Warszawie w przeciągu bodajże 5 dni było z 8 zajebistych koncertów. Finalnie wyszło więc lekko poniżej oczekiwań, ale też bez jakiejś tragedii. Zespół był bardzo zadowolony z gościny i organizacji, co dla mnie osobiście jest bardzo ważne, a ja ani trochę nie żałuję, że się na te koncerty zgodziłem.
MO: Z tego co widziałem to „Bluzg” zagościł nawet na oficjalnym profilu Marcina Prokopa a sam post wykręcił wysokie zasięgi jak na wpis o płycie undergroundowego zespołu. Czy odczułeś jakiś realny wzrost popularności zespołu przez taką rekomendację czy była to raczej bardziej ciekawostka?
PN: Trochę ciekawostka, ale takich ciekawostek zdecydowanie przyjąłbym więcej. Kilka dni bacznie obserwowałem statystyki i co by nie mówić, przez pierwszą dobę od wrzutki Pan Prokop zaserwował nam na streamingach niemalże drugą premierę. A co dla mnie najważniejsze, większość tych osób prawdopodobnie trafiła na Wija pierwszy raz w życiu i skrycie liczę, że chociaż jakaś część zostanie z zespołem na dłużej. Z zabawnych skutków tej sytuacji dostałem też trochę maili i telefonów od oburzonych klientów, że „co to ma być, dla Prokopa się winyl znalazł, a ja zapłaciłem i mam czekać dwa miesiące”. Nie wszyscy jak widać wyłapali, że to zdjęcie to fotomontaż na pełnej.
MO: Zabawna sytuacja, nie ma co. A propos oburzonych klientów: czy zdarzyły się w ostatnim czasie jakieś wtopy lub problemy o których chciałbyś opowiedzieć? Oczywiście nie trzeba podawać bolesnych szczegółów.
PN: Nic nie przychodzi mi do głowy… no może poza tradycyjnymi pytaniami w stylu „zamówiłem płytę wczoraj o 23, jest 9 rano, a nadal nie mam paczki w apce Inpostu, kiedy w końcu mogę się spodziewać przesyłki?”.
MO: Ach, ci kochani klienci. Współpraca z jakim zespołem byłaby dla Ciebie szczytem marzeń? Zarówno nierealnych jak i bardziej realnych?
PN: Pytanie czy chodzi o współpracę wydawniczą, czy np. zorganizowanie koncertu, bo to kluczowy aspekt by móc ocenić co jest realne, a co nierealne.
MO: Powiedzmy że współpraca wydawnicza.
PN: Czyli wybrałeś trudniejszą do odpowiedzi wersję, hah. No ale jeśli wydawnicza, to z względnie realnych musiałbym raczej celować w kapele polskie. No i mam taką jedną, ale chyba wolę nie mówić na głos, bo może jakimś cudem przeczytają ten wywiad? Obiecuję za to, że jak cokolwiek kiedyś z się w tej kwestii wydarzy to zadzwonię i Ci powiem! Pytanie o te nierealne jest natomiast tak abstrakcyjne, że mógłbym w sumie wstawić jakąkolwiek z moich ulubionych kapel, od tak wielkich i ważnych dla mnie nazw jak Deftones, Killing Joke czy Misfits zaczynając, na chociażby belgijskim Brutusie czy wspomnianym już Doolu kończąc.
MO: Trzymam kciuki aby marzenia się spełniły! Porozmawiajmy teraz o organizowaniu koncertów przez Twój label. Która działalność Twoim zdaniem Przynosi większy zysk: wydawanie i sprzedaż płyt czy organizacja koncertów?
PN:Chyba nie ma na to pytanie jednej dobrej odpowiedzi, bo to dwa zupełnie różne sposoby „generowania zysku”. Koncert rozliczasz od razu, po występach. W momencie gdy kapele schodzą ze sceny, to mniej więcej wiesz już czy jest do przodu czy w plecy. Koniec, miałeś określony czas na promocję, ale już temat zamknięty, nic nie zmienisz, nikt nie kupi biletu po występie, a i kosztów raczej nie wycofasz. Płyta natomiast w dniu premiery zaczyna dopiero żyć i od tego momentu może się wydarzyć mnóstwo rzeczy: zespół może stać się popularny dopiero za jakiś czas, może wydać kolejną płytę, która napędzi sprzedaż poprzedniej, itp. Może być więc taka sytuacja, której z resztą raz doświadczyłem, że przez ponad rok album jest na minusie, a potem nagle zaczyna się sprzedawać i w kolejne pół roku prawie wyprzedajesz nakład. Odpowiem więc trochę wymijająco: najlepszy zysk przynosi koncert promujący premierę dobrej płyty, najlepiej zorganizowany w rodzinnym mieście zespołu. To zawsze jest dobry pomysł.
MO: Rozumiem. Opowiedz trochę jak wygląda organizacja koncertu „od kuchni”. Myślę że sporo osób nie ma pojęcia jak to wygląda.
PN: O kurde, nawet nie wiem od czego zacząć… No ale tak, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, to najpierw jest pomysł. Czy to na trasę promującą płytę, czy wpadnie fajna oferta na maila, czy sam wymyślę sobie jakiś event w konkretnym składzie, który chciałbym zrealizować. W pierwszej kolejności trzeba zarezerwować termin w wybranym klubie i tu pojawiają się pierwsze schody, szczególnie w przypadku tras, bo kluby w większości dużych miast, które co by nie mówić są kluczowe jeśli chodzi o publikę, mają terminy zajęte nawet i na rok w przód. Trzeba się więc dobrze wstrzelić, a jak w planach jest trasa na kilkanaście koncertów to i mocno nagimnastykować, szczególnie jak np. zespoły mające brać udział w przedsięwzięciu rozjechane są po całej Polsce. Dlatego m.in. na nadchodzącej trasie Goryczy i Maga nie gramy we Wrocławiu, bo po prostu nie było gdzie zagrać w terminach, które na trasę mamy przeznaczone. Jak mamy klub i skład to trzeba przygotować ogłoszenie i promocję: materiały graficzne, notki prasowe, odpalić sprzedaż biletów itp. W międzyczasie wchodzą w grę kwestie dogrania backline z zespołami, żeby każdy miał na czym grać, oraz techniki z klubem, aby publika miała jak najlepsze warunki do odbioru muzyki. Tu na szczęście większość klubów, w których działam dysponuje swoim nagłośnieniem i sprawną ekipą techniczną, chociaż zdarzały się sytuacje, że trzeba było kombinować. Na przykład ostatni koncert Convulse w Toruniu robiliśmy w miejscu, które kilka tygodni wcześniej gościło inne death metalowe kapele i niestety nie dźwignęło nagłośnienia. Byłem na tym koncercie i dźwięk był straszny, być może najgorzej brzmiący koncert w tym miejscu na jakim byłem w całym moim życiu. Dlatego wraz z moim serdecznym kolegą dźwiękowcem wjechaliśmy tam z zupełnie innym sprzętem i była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć, bo koncert brzmiał po prostu zajebiście i chyba wszyscy tam obecni, ze mną na czele, nie dowierzali że ta sala może tak zabrzmieć. Wracając do tematu, bliżej daty występu trzeba się też zająć całym hospitality dla zespołów: noclegi, catering i tego typu sprawy, aż przychodzi wyczekiwany dzień koncertu. Dla mnie zawsze najbardziej stresujący, ale też najbardziej ekscytujący, bo wszystko co było przygotowywane przez ostatnie tygodnie lub miesiące trzeba spiąć w jednym miejscu: ugościć kapele, aby czuły się dobrze i miały odpowiednie warunki do pracy, co jest szczególnie ważne jak zespół jest w trasie i codziennie gra w innym mieście. Zadbać o sprzedaż merchu, sprzedaż i sprawdzanie biletów, bezproblemowy przebieg prób, aż wreszcie punktualny przebieg koncertu i bezpieczeństwo oraz komfort uczestników. Cały dzień na szpilkach, bo przecież dużo się może po drodze wypieprzyć, ale potem na scenę wchodzi zespół, który chcesz zobaczyć i cały stres schodzi, bo nie ma w tej robocie nic bardziej satysfakcjonującego, niż widok pełnej sali świetnie bawiących się ludzi.

MO: Pozostając w temacie koncertów wspomniałeś wcześniej że frekwencja na koncercie Dool była poniżej oczekiwań. Jakie są Twoje odczucia odnośnie frekwencji na koncertach które organizujesz? Myślisz że ludzie chętnie przychodzą na organizowane przez Ciebie wydarzenia?
PN: Aktualnie to chyba zależy tylko i wyłącznie od potencjału zespołu oraz ewentualnie terminu, czy nie koliduje z innymi koncertami, które dla danego muziarza są ważniejsze. Wiesz, to nie jest też tak, że ten Dool to była jakaś porażka i pustki pod sceną, po prostu kosztowo zabrakło trochę biletów, ale zespół finalnie był zadowolony i z tego co się zorientowałem była to jedna z lepszych frekwencji na trasie. Ogólnie nie narzekam na ilość ludzi na swoich eventach, chociaż wiadomo, że zawsze mogłyby ich być więcej. Relatywnie rzadko trafia mi się soldout, ale też – co dla mnie ważniejsze – koncerty poniżej jakiegoś rozsądnego minimum nie zdarzają się często. Nie wiem szczerze mówiąc ile osób aktualnie patrzy na to, kto jest organizatorem danego wydarzenia i na tej podstawie podejmuje decyzję czy iść, ale wydaje mi się, że niewiele. Przez podwyżki wszystkich kosztów i gaż ceny biletów typu 25-40 zł są już raczej przeszłością, a przecież był to standard przy tego typu gigach przed pandemią i chodziło się w ciemno „bo mam wolny wieczór i coś się dzieje” albo „bo kolega organizuje”. Teraz mając do wyboru 6 koncertów w 10 dni, z czego każdy kosztuje te minimum 50-70 zł, raczej patrzy się tylko i wyłącznie na swoje preferencje muzyczne, a nie logo promotora, nawet jeśli jego selekcji bardzo ufasz. Chociaż ze swojej strony oczywiście zawsze staram się dbać zarówno o jakość line-upu, jak i sam bezproblemowy przebieg wydarzenia, nie ważne czy ktoś na to zwraca uwagę, czy nie. Nie toleruję na przykład obsuw większych niż te symboliczne 5 minut, z czego koledzy i koleżanki z zespołów często się śmieją, ale sam jako fan idąc na koncert chcę wiedzieć o której mniej więcej wyjdę, aby ewentualnie móc zaplanować sobie cały wieczór bez czekania godzinę na start koncertu „bo może ktoś jeszcze przyjdzie”. Dążę do tego, aby napis „Piranha Music prezentuje” na plakacie był gwarancją, że możesz przyjść na koncert nawet w ciemno, posłuchać DOBREJ muzyki w fajnej atmosferze i wrócić do domu o rozsądnej godzinie, a czy robię to skutecznie, to już nie mi oceniać.
MO: Moim zdaniem bardzo zdrowe podejście. Zbliżamy się powoli do końca, powiedz mi jeszcze czy masz jakieś rady dla osób które pragną wejść w działalność wydawniczą?
PN: Nie czuję się w tej branży jakimś mentorem, by udzielać rad, ale jakość ponad ilość to chyba zawsze dobry pomysł, nie tylko w działalności wydawniczej.
MO: Przy kilkunastu latach doświadczenia zdaje się to być działająca radą. A czy masz jakieś przemyślenia odnośnie tego jaka może być przyszłość undergroundowych wytwórni muzycznych w Polsce?
PN: Realia, w których żyjemy zmieniają się tak dynamicznie, że sam chciałbym to wiedzieć, dlatego nie zastanawiam się nad tym póki co. Robię swoje i liczę, że ta przyszłość będzie tylko lepsza, a przynajmniej nie gorsza niż teraźniejszość.
MO: I tym akcentem dziękuję serdecznie za interesującą i miłą rozmowę.
PN: Dziękuję również i do zobaczenia na koncertach, mam nadzieję!
Rozmawiał Marek Oleksy ( Gruz Culture Propaganda )
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: