Lubicie to uczucie gdy zabieracie się za coś, spodziewacie się dobrej zabawy, a w trakcie okazało się że jesteście najzwyczajniej w świecie zachwyceni? Ja tak. To wspaniałe wrażenie zapewnił mi album „Royal Bastards” od brytyjskiej formacji stoner metalowej 1968. Zespół poznałem przy okazji premiery ich materiału z 2018 roku o wdzięcznej nazwie „Ballads of the Godless”. Często słuchałem tego materiału i dobrze się przy tym bawiłem, jednakże nie zostałem wielkim fanem zespołu i… z czasem nawet zapomniałem o jego istnieniu. Nagle, w drugiej połowie czerwca zobaczyłem informację, że właśnie wydali nowy album: „Royal Bastards”. Od razu przypomniało mi się solidne „Ballads…” i odpaliłem sobie nowe wydawnictwo spodziewając się dobrej zabawy. Zamiast dobrej zabawy otrzymałem coś, co można nazwać wysadzeniem z kapci.
Jeśli miałbym użyć jednego słowa na opisanie tego albumu to byłaby to ekstaza. Minimalistyczna okładka przypominająca stylem Miami Vice jest tutaj kompletnie nieprzypadkowa. Ten album to stonerowy odpowiednik Gorączki Sobotniej Nocy, w której pełne ciężaru chropowate riffy mają na celu pobudzić słuchacza, wprawić go w szał, całkowicie nim zawładnąć, Zespół umiejętnie podkręca atmosferę oraz intensywność doznań, po czym zwalania bez żadnego ostrzeżenia wkręcając słuchacza w szamański rytuał. Pełno tu psychodeli, nie brakuje tutaj przestrzeni, jest tu cała masa przebojowości oraz absurdalnych (w najlepszym tego słowa znaczeniu) smaczków.

Wokalista świetnie odnajduje się zarówno w szaleńczych, krzyczanych partiach jak i nawiedzonych, melodyjnych motywach w których brzmi niczym jakiś nawiedzony herold na placu wisielców. Sekcja rytmiczna nie ma dla nóg słuchacza żadnej litości: nieważne jak szybko (lub wolno) akurat gra zespół to nie jestem w stanie opanować tupania nogą (lub nogami). Riffy to majstersztyk: jest w nich zarówno sporo dzikości, dużo gruzu, ale też masa melodii czy pobudzających wyobraźnię psychodelicznych motywów lub kontrolowanego chaosu.
Standby to piękny otwieracz, w którym jedną rzeczą stałą jest zmienność. Zespół raz przygruzuje, raz wyśle mnie na orbitę, po to aby zahipnotyzować plemiennymi motywami, by następnie dobić plugawym i nieziemsko ciężkim riffowaniem aby finalnie zmielić zwłoki nieziemsko intensywnym zakończeniem.
Endgame buja nieziemsko i da się w nim wyczuć coś z glamu lat ‘80, chociaż wokal to zdecydowanie inna bajka. Do tego ten połamany rytm i pokrętna praca gitar. Do tego wszystkiego muzycy wpletli balladowy motyw. Tak bardzo się tu nic nie zgadza, że aż łączy się w spójną całość. Jawmelter brzmi z jednej strony jak piosenka zaklinacza węży z drugiej… atmosfera się tak zagęszcza i podkręca że jestem pieszczony gruzową ścianą dźwięku. Scorched Earth to muzyczny dowód że nie da się przedawkować LSD. Jeden wielki soniczny trip. Softly Spoken to ballada w której nachodzą na siebie ciężar oraz liryczność i psychodela. Bad Trip ma w sobie faktycznie coś z bad tripa: kawałek jest intenswyny, szorstki, hałaśliwy i chaotyczny wchodząc w pojedynek ze słuchaczem. Taranatula Season to brudny i ordynarny sludge blues w luizjańskim stylu. Merlin to z kolei niesamowicie tajemniczy i wzniosły utwór z wyraźnie folkowo-doomowym zacięciem, doskonały na zakończenie tej muzycznej eskapady. Na dodatek album ma ukryty utwór w starym dobrym stylu.
Nie byłem w stanie odsłuchać tej płyty tylko jeden raz. Pisząc te słowa zgubiłem rachubę ile razy poleciała. Jak już ochłonę to chyba odświeżę sobie całą dyskografię zespołu. Takie niespodzianki lubię: spodziewałem się bardzo prawidłowej, ciekawej jazdy a dostałem jeden z najlepszych albumów jakie słuchałem w tym roku. A jak to mawiam: wybitnego gruzu nigdy dość.
Ocena: 5,5/6
Marek Oleksy ( Gruz Culture Propaganda )
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. Album „Royal Bastards” od 1968 możecie nabyć na bandcamp zespołu (tutaj)
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram