Z Metallicą jest trochę jak z Gwiezdnymi Wojnami albo filmami z uniwersum Marvela. To idealnie przemyślana maszyna do zarabiana pieniędzy. Dziś to już nie tylko muzyka, to ogromny business, który opiera się na niekończących się trasach koncertowych, masie najdziwniejszych gadżetów, sygnowanej serii napojów wyskokowych, plakatów, koszulek i reedycji. Smutne? Niekoniecznie, bo chyba każdy fan wie, na co się pisze. Lata kreatywnej świetności Metalliki już dawno minęły. I wiecie co? To nie ma żadnego znaczenia, bo każdy kolejny koncert, po którym chłopaki obsypują gitarowymi kostkami pierwsze rzędy, jakby karmili kury, nowy album lub wznowienie w formie przeładowanego materiałem box’a (z ceną adekwatną do grubości) sprawia, że fani dostają dokładnie to, czego oczekują.
Słyszałem tyle razy jak James woła do mnie „Metallica loves You”, że zacząłem głęboko wierzyć, że faktycznie tak jest. Do tego stopnia, że w ostatnich latach na koncerty formacji zabrałem praktycznie całą rodzinę od dzieciaków, po swoją mamę. I za każdym razem bawiliśmy się wyśmienicie… 2026 rok przyniesie nową odsłonę trwającej 3 lata trasy promującej „72 seasons” (na którym oczywiście nie mogło zabraknąć Polski) a już dziś dostajemy reedycję następnego w kolejności po czarnym albumie, klasycznego wydawnictwa grupy. Tym razem padło na krążek, który w połowie lat 90 wywołał niemałe zamieszanie i podzielił fanów. Ja należę do tej grupy, która z perspektywy czasu, uważa „Load” za album bardzo udany… więc drogi czytelniku, jeżeli na samą myśl o tej płycie włos jeży ci się na głowie, lepiej nie czytaj dalej.

Gdy w 1991 roku Metallica zaczęła kombinować, skończyło się to ich największym komercyjnym sukcesem od początku działalności w postaci ikonicznego „czarnego albumu”. Płyty przebojowej i zarazem przełomowej, otwierającej kompletnie nowy rozdział w historii zespołu. Jednak mimo wszystko w pewnym stopniu nagranej w bezpieczny sposób (przynajmniej w odniesieniu do „Load”). Gdy Metallica wydawała swój kolejny, szósty studyjny krążek, fani musieli być nieźle skonsternowani. Opinie na temat wypuszczonego w 1996 roku albumu są tak różnorodne, jak materiał na nim zawarty. Od skrajnych zachwytów i uznaniu odwagi w podjęciu niełatwej decyzji artystycznej, po zarzuty o sprzedanie się i zdradę swoich metalowych korzeni. Niestety, mam wrażenie, że przeważają te drugie, ale to nie zmienia faktu, że Metallica w swojej dyskografii nie miała nigdy wcześniej płyty tak eklektycznej i tak różnej od tego, co grali wcześniej. Krążka, koło którego po prostu nie można przejść obojętnie.
Tych kilka lat jakie minęły od wydania „czarnego albumu” do „Load”, to czas w których królował grunge, a wszelka gitarowa alternatywa święciła niebywałe triumfy. Wystarczy przytoczyć takie nazwy, jak The Smashing Pumpkins, Alice In Chains czy Faith No More… Ten stan dawało się wyczuć wszędzie. Depeche Mode nagrało „Violator”, a chwilę później jeszcze mocniej weszli w rockową estetykę na „Songs of Faith and Devotion”. Połowa lat 90 to było właśnie to pięć minut muzyki alternatywnej, którą chcieli grać wszyscy… Szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię, że Metallica postanowiła spróbować sił na tym poletku. W szczególności, że z komercyjnego punktu widzenia, thrash metal był w odwrocie a kwartet z San Francisco za wszelką cenę próbował utrzymać się na szczycie. Oczywiście mogli zrobić to delikatnie… dla uciechy starych fanów- strategiczny krok wstecz do thrashowych korzeni, a przy okazji przemycić kawałki o trochę innej estetyce (w obecnych czasach pewnie tak by się to odbyło). A co zrobił wtedy James z ekipą? Ścieli włosy, odświeżyli garderobę, zmienili logo i poszli po przysłowiowej bandzie w kompletnie inne klimaty. Jakie? no właśnie … na pewno nie takie, jakich oczekiwali starzy fani.
„Load” to płyta praktycznie na każdej płaszczenie przesiąknięta latami 90, co może być zarówno jej największą zaletą, jak i wadą. Zacznijmy od długości… dostajemy blisko 80 minut muzyki. Przypomnijmy, płyta powstawała w czasach, gdy fani kupowali już tylko głównie płyty CD i kasety… winyl, który miał ograniczoną pojemność był w odwrocie. Zespół postanowił więc wykorzystać objętość wiodącego wtedy nośnika, czyli płyty CD i upchać na niej tyle, ile to możliwe. Co prawda, dostajemy 14 różnorodnych kawałków meandrujących przez takie gatunki jak grunge, country, klasyczny hard rock, southern rock czy wreszcie rock alternatywny, ale mimo to, przy takiej długości krążka pojawia pierwsze ale. Płyta jest po prostu za długa, przez co mniej wytrwałych może znużyć… w szczególność w swojej drugiej połówce. Co ciekawe, początkowo album miał być jeszcze dłuższy (2 płyty CD), ale wszyscy wiemy, że na premierę tych pozostałych kawałków przyszło nam czekać do roku 1997.
Gdyby wybrać przykładowo 10 z 14 kompozycji albo delikatnie skrócić niektóre z nich, „Load” mógłby wiele zyskać. To samo tyczy się „St. Anger”, „Hardwired…” czy wreszcie „72 seasons”. Do dziś Metallica ma tendencję do wydłużania swoich nagrań w nieskończoność. Co jak co, ale z perspektywy czasu spora część kawałków z „Load” zestarzała się bardzo dobrze. Przede wszystkim, jest to płyta, która na tle dyskografii Metallicy ma swój unikalny klimat, budowany przez emocjonalne napięcie oraz ciężar przebijający się gdzieś spod powierzchni. Udało się to uzyskać między innymi dzięki zmianie podejścia Jamesa do tekstów i wokali. Wśród inspiracji, jakie towarzyszyły mu przy tworzeniu materiału pojawiły się między innymi takie nazwy jak Nick Cave, Leonard Cohen czy Tom Waits i da się wyłapać momenty, w których słychać je bardzo wyraźnie. Co więcej, w przypadku „Load” czuć, że cały zespół był wyraźnie odmieniony i każdy próbował przemycić masę świeżych pomysłów. Podobno Jason inspirował się stylem gry Flea z Red Hot Chilli Peppers, a Lars przeżywał fascynacje britpopem z Oasis na czele. Wydaje mi się, że to właśnie bass brzmi na „Load” bardzo soczyście, a Jason odwala kawał kapitalnej roboty. Słuchać to wielokrotnie, na przykład na kawałkach takich jak „Bleeding Me”

Na „Load” dostajemy też kilka niekwestionowanych hitów, granych na koncertach do dziś – mroczną quasi balladę „Until It Sleeps” czy przebojowy „King Nothing” z jednym z lepszych refrenów na płycie. Zarówno jeden, jak i drugi utwór posiadał rewelacyjne wideo. Obejrzyjcie, a przypomną wam się czasy, gdy na MTV można było usłyszeć muzykę! Mamy też udane singlowe „Hero of the Day” – przyjemną radiową kompozycję, która posiada swoje momenty. Jednak to, co jest w niej najciekawsze w kontekście tej reedycji, to strona B wydania singlowego. Znalazło się na niej The Whole Motörhead-ache Mess, czyli zapis coverów Motörhead z The Plant Studios podczas próby do 50 urodzin Lemmy’ego w klubie nocnym Whisky a Go Go w Los Angeles. Na wersję deluxe trafiły 4 zremasterowane kawałki z tamtego singla i dodatkowo „The Chase Is Better Than the Catch” oraz “(We Are) The Roadcrew/Overkill”. W tym ostatnim możemy usłyszeć samego Lemmy’ego.
Jak w przepadku poprzednich box setów z serii, nie mogło zabraknąć picture disc’a. Tym razem trafiła na niego, być może, najbardziej kontrowersyjna pozycja w całej dyskografii grupy – utrzymana w stylu country, ballada „Mama Said”. „Load” jest przesiąknięty osobistymi tekstami Hetfielda, w których niejednokrotnie przewija się wątek jego matki. I o ile w „Until It Sleeps” w mocno symboliczny sposób opowiada o walce z chorobą i żalu po stracie, to „Mama Said” jest dużo bardziej przemyślaną i złożoną refleksją na temat więzi rodzinnych. Szkoda, że Metallica pogrzebała ten singiel na śmietniku historii i wszystko wskazuje na to, że poza dwoma (!) wykonaniami na żywo z 1996 roku raczej mało prawdopodobne, żeby kiedyś ktoś usłyszał go ponownie na żywo. A szkoda…, bo mam wrażenie, że nie jestem jedynym fanem, który wolałby usłyszeć „Mama Said” zamiast wałkowanego do granic przyzwoitości „Nothing Else Matters”. Strona „B” picture disca zawiera wersję live „Ain’t my Bitch” O ile uważam, że wybór tej kompozycji na otwieracz płyty nie był najlepszym pomysłem, to w wersji koncertowej utwór prezentuje się bardzo przywozicie i dynamicznie (w tym wydaniu naliczyłem aż 6 różnych wersji, więc można wyłapać naprawdę sporo smaczków!).

Co jeszcze ofertuje wersja super deluxe? Poza dziesiątkami ścieżek demo, dostajemy między innymi rozszerzoną wersję zamykającego album „The Outlaw Torn”. Nagranie okraszone podtytułem „No More Manufacturing Limits!” z powodu ograniczeń, jakie w połowie lat 90 wymuszała płyta CD, zostało skrócone z 10:48 do 9:49. Polecam samemu porównać oba nagrania … Ja i tak ciągle najbardziej lubię wersję z „S&M” – możecie mnie ukamieniować! Jednak najciekawszym elementem, jakim oferuje box jest wytłoczona na trzech płytach winylowych koncertówka z legendarnego festiwalu Lollapalooza. 23 lipca 1996 roku Metallica wystąpiła u boku Soundgarden, Ramones, Rage Against The Machine, Melvins, Screaming Trees i całej rzeszy innych alternatywnych kapel.
Decyzja o tym, że to właśnie Metallica będzie headlinerem spowodowała, że pomysłodawca imprezy Perry Farrell (lider Jane’s Addiction i Porno for Pyros) zrezygnował z udziału w organizacji twierdząc, że nie jest to zgodne z pierwotną wizją festiwalu, zakładającą promowanie niezależnych zespołów. W prasie nawet pojawiały się zdania, że ich występ „pomógł zabić alternatywę”. Czy tak było? Wydaje mi się, że było to mocno przesadzone stwierdzenie, ale to nie zmienia faktu, że wokół kwartetu z San Francisco ponownie zrobiło się głośno. I być może właśnie o to chodziło. Płyty z nagraniem z Lollapaloozy same w sobie są niezłą ciekawostką, a dodatkowo w zestawie mamy jeszcze przedruk plakatu z imprezy.
W boxie dostajemy łącznie 301 utworów, w tym 245 nieopublikowanych. Poza legendarnym występem na Lollapalooza, możemy posłuchać jeszcze koncertu z Donnington czy nagrania ze Skandynawii (Poor Norwegian Me ’96 oraz Poor Swedish Me ’96) oraz TO jedno, które będzie najcenniejsze dla polskich fanów. Mowa oczywiście o „Kill/Ride Medley” zarejestrowane w katowickim spodku. Standardowo box przychodzi z obszerną kilkusetstronicową książką zawierająca masę zdjęć i materiałów z tamtych czasów. Jej okładkę (jak i okładkę albumu) zdobi abstrakcyjny obraz kontrowersyjnego artysty Andresa Serrano, który do jego wykonania użył krwi i własnego nasienia. To mocne artystyczne przesłanie, które przewijało się w teledyskach i szacie graficznej to kolejny argument na plus. Mam wrażenie, że „Load” był ostatnim krążkiem Metallicy, gdzie całościowa oprawa wizualna odegrała tak istotną rolę, jednocześnie będąc na tak wysokim poziomie.
„Load”, która w przeciwieństwie do większości nowych albumów od Metallicy została nagrana bez sentymentów i oglądania się za siebie. To płyta, która pokazała, że zespół nie boi się szukać nowej drogi i podejmować odważnych decyzji – nawet jeżeli z perspektywy czasu nie wszystko były idealne. Dla mnie „Load” to też pomnik pewnej zamierzchłej epoki, w której mogłem przeżywać dzieciństwo, a na którą zawsze będę patrzył z sentymentem. Z drugiej strony, to po prostu świetna rockowa płyta, z masą rewelacyjnych riffów, świetnych melodii i niezapomnianych refrenów!
Grzegorz Bohosiewicz
Album „Load” 5/6
Ocena Reedycji 6/6
„Load” w wielu formatach, możecie nabyć w oficjalnym polskim sklepie Universal Music (tutaj). Na stronie są dostępne również inne wydawnictwa od Metallica.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma 5 komentarzy
Nie ukrywam, że ta płyta mnie ( wielkiego fana zespołu) rozczarowała. Ale cóż, mieli prawo zrobić taki totalny zwrot.
Dla mnie po „Czarnym albumie” ten zespół się skończyl, dla innych się zaczął.
Pozdro 🤘
To prawda, ta płyta podzielił fanów 🙂
Jedni ją kochają inni nienawidzą … takie życie
Pozdro
…a może najlepiej nie być starym ortodoksyjnym fanem metalu..metalliki (?) Tylko sympatykiem i turystą cięższej muzyki.. wtedy podchodzi sie inaczej , mniej krytycznie z byle powodu..bez tej presji …. wstydu (?) Za zespół… I wtedy wszystkie płyty wchodzą inaczej..bardziej się ceni.. I lubi..jedne bardziej, a inne mniej … a każda płyta jest jakimś kolejnym etapem ludzi którzy dorastają i się zmieniają.
Święte słowa !
Mam wrażenie, że niektórzy wyobrażają sobie, że gdyby Metallica nie zmieniła stylu, to wszystkie kolejne płyty byłyby jeszcze lepszymi Master of Puppets. Tymczasem równie dobrze mogłoby się skończyć zjadaniem własnego trashowego ogona. Zresztą obecny „powrót” do cięższego brzmienia nie przyniósł imho płyt wybitnych i po 72 Seasons nie obraziłbym się może niekoniecznie na kolejny Load, ale na kolejny, nieco krótszy Reload 🙂