4 czerwca 2014 roku w łódzkiej Atlas Arenie pojawiła się grupa Avenged Sevenfold. Choć nie mogłem wówczas uczestniczyć w tym wydarzeniu, szybko dotarła do mnie wieść o pustkach na tym koncercie. Mimo że zespół zapewniał o rychłym powrocie do Polski przy kolejnej trasie, jak pokazał czas — zadra po tamtym wieczorze była dość głęboka. Kolejna wizyta A7X w naszym kraju nastąpiła dopiero w niedzielę 22 czerwca, we wrocławskiej Hali Stulecia.
Tego dnia upał dawał się we znaki od wczesnych godzin porannych. Na szczęście podróż do Wrocławia przebiegła sprawnie, a przy okazji udało się zobaczyć kilka obowiązkowych miejsc w stolicy Dolnego Śląska. O 15:00 na placu przed Halą Stulecia nie było jeszcze tłumów fanów w koszulkach Avenged Sevenfold, ale sytuacja zmieniła się około godziny 16:30. Tłum zaczął gęstnieć, a w nagrzanym powietrzu czuć było, że — cytując klasyka — „nadszedł dzień dzisiejszy”. Muszę przyznać, że do samego końca miałem wątpliwości, czy ten dumnie ogłoszony sold-out rzeczywiście się ziści. Ostatecznie nie jestem pewien, czy hala była wypełniona nawet w 80%, ale koniec końców frekwencja wyglądała naprawdę przyzwoicie. Na pochwałę zasługuje też sprawna i dobrze zorganizowana ochrona, która płynnie wpuszczała uczestników do środka.
Tłumy w połączeniu z upałem sprawiły, że wnętrze hali szybko zamieniło się w prawdziwą saunę. Miałem wrażenie, że przez większość wieczoru klimatyzacja nie działała, a duchota narastała z każdą minutą. Punktualnie o 19:30 na scenie pojawił się Palaye Royale. Ta kanadyjsko-amerykańska formacja świetnie odnajduje się w roli supportu — i nie inaczej było tym razem. Rozkręcony kilkukrotnie młyn, białe balony i niesamowita energia bijąca od zespołu porwały polską publiczność od pierwszych dźwięków, mimo trudnych warunków. W setliście nie zabrakło koncertowych petard, takich jak „No Love in L.A.”, „Mr. Doctor Man” czy „Showbiz”. Na finał wybrzmiało „For You”, podczas którego publiczność została zamieniona w chórek. Remington Leith przepłynął przez tłum na pontonie, a klawiszowiec dodatkowo podgrzał atmosferę, rozkręcając circle pit. Zabawę rozpoczęto z wysokiego „C”.

Po godzinie 20:30 światła zgasły, a z głośników popłynął utwór Kavinskiego „Nightcall”, zagłuszany przez chóralne okrzyki „Sevenfold, Sevenfold!”. Panowie rozpoczęli od „Game Over”, kompozycji otwierającej zarazem ich najnowszy album „Life is but a Dream…”. M. Shadows pojawił się na scenie w kominiarce — nie wiem, czy przez nią, czy przez kiepskie nagłośnienie w moim sektorze, ale trudno było zrozumieć poszczególne frazy tekstu. W tym miejscu trzeba podkreślić, że brzmienie pozostawiało wiele do życzenia, co zresztą sami muzycy przyznali ze sceny. Hala Stulecia w mojej opinii uchodzi za jedno z trudniejszych miejsc w Europie pod kątem akustyki i niestety początek koncertu to potwierdził. Na szczęście przy „Chapter Four” sytuacja zaczęła się poprawiać, a od „Afterlife” zespół jakby zrzucił wszelkie ograniczenia — ruszyła prawdziwa lawina energii. Publiczność bawiła się od pierwszych dźwięków, co nie umknęło uwadze artystów. M.in. przez to przed „Hail to the King” M. Shadows podkreślił, że zdecydowanie zbyt długo kazali nam czekać na powrót do Polski.
Zespół nie zwalniał tempa. „Buried Alive” — jeden z trzech utworów tego wieczoru z albumu „Nightmare” — zabrzmiał magicznie, choć Synysterowi Gatesowi zdarzyło się popełnić kilka drobnych błędów. Następnie wybrzmiał „The Stage”, ale prawdziwa kulminacja emocji nadeszła przy „So Far Away”, dedykowanym zmarłemu w 2009 roku perkusiście zespołu, Jimmy’emu „The Rev” Sullivanowi. Publiczność na płycie, dzięki akcji fanclubu, zasłoniła latarki telefonów czerwonymi bibułkami — tworząc w hali barwy naszej flagi. Ten wzruszający gest nie umknął uwadze zespołu. Po balladzie wróciliśmy na ostrzejsze tory za sprawą „Nobody”. Mimo upału nikt nie odpuszczał. Kolejnym pozytywnym akcentem było przekazywanie wody w kubkach osobom stojącym na płycie przez ochronę przed koncertem, jak i w trakcie — to był prawdziwy ratunek w tych trudnych warunkach. Zabawa trwała w najlepsze także przy „Nightmare” i „Bat Country”, kolejnych propozycjach tego wieczoru.

Osobiście najbardziej czekałem na „Unholy Confessions”, utwór z „Waking the Fallen”, który dwa lata temu obchodził 20-lecie (!). Brooks Wackerman dostał wtedy swoje pięć minut na perkusyjne solo — widać, że to perkusista, który potrafi godnie grać materiał z czasów The Reva. Na zakończenie usłyszeliśmy „Cosmic” i obowiązkowe „A Little Piece of Heaven”, przy którym Zacky Vengeance zdjął koszulkę, prezentując znakomitą formę fizyczną. Widać było, że mimo trudnego początku zarówno zespół, jak i publiczność bawili się świetnie. Zacky i Synyster zamieniali się miejscami, a i Johnny Christ krążył z basówką po scenie, nieustannie podgrzewając atmosferę. Można jedynie żałować, że zabrakło bisów — choć 90 minut koncertu wypełnione było dokładnie tym, czego można było oczekiwać.
Mam nadzieję, że tym razem panowie z Avenged Sevenfold naprawdę dotrzymają słowa i wrócą do Polski szybciej niż po kolejnych 10 latach. Choć nie był to może koncert z absolutnej światowej czołówki pod względem oprawy i brzmienia, to trzeba przyznać, że ten wrocławski wieczór zapadnie mi w pamięć na długo. To prawdziwe spełnienie marzeń — zaledwie dwa dni po skończonej trzydziestce. Dwadzieścia lat po pierwszym usłyszeniu „Blinded in Chains” w grze „Need For Speed: Most Wanted” , wreszcie mogę odhaczyć jedno marzenie z listy: zobaczyć Avenged Sevenfold na żywo. I nie mam zamiaru na tym poprzestać — po niedzielnym koncercie apetyt tylko wzrósł.
Szymon Pęczalski
Setlista:
- Game Over
- Chapter Four
- Afterlife
- Hail to the King
- Buried Alive
- The Stage
- So Far Away
- Nobody
- Nightmare
- Bat Country
- Unholy Confessions
- Cosmic
- A Little Piece of Heaven
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: