Czasami zapominamy, od czego wszystko się zaczęło. Serial, który po 5 czy 10 sezonach jest nie do poznania, oglądany ponownie od pierwszych odcinków przywołuje nostalgię. Pierwsze albumy zespołu, który gra już od 20 lat, poruszają jakąś nutkę w sercu, która czekała przez dłuższy czas, aby coś drgnęło. I podobnie mamy w wieloletnich franczyzach filmowych, jak choćby MCU właśnie, gdzie po 17 latach, ponad 30 filmach i wielu serialach, komiksach, grach i one-shotach, potrzeba dłuższej chwili, żeby sobie przypomnieć, jaki był tego początek i skąd się wziął ten olbrzymi sukces.
Problem jest prosty do określenia: po takim czasie, tylu produkcjach, bohaterach, wrogach, sytuacjach i akcjach, ciężko przywrócić ten początkowy entuzjazm. Pomysły zupełnie oryginalne umierają jako pierwsze (a nawet specjalnie dla „oderwanych” idei stworzony serial animowany „What if…?” niespecjalnie wychodzi poza pewne ustalone schematy i boi się kontrowersji), powtarzanie podobnych rozwiązań zaczyna męczyć, a nadużywanie CGI (komputerowych efektów graficznych) irytuje oczy i zaczyna wzbudzać niechęć. Zwłaszcza kiedy ich poziom się obniża (patrz: „Ant-Man – Quantumania”) ponaglany przez harmonogram wydawniczy i wyniki finansowe możnowładców Disneya.
Chyba dlatego jednak „Thunderbolts” rezonują o wiele lepiej z publicznością niż niektóre z ostatnich tworów Marvela. Nie mamy superbohaterów z megagadżetami i w fajnych ubrankach. Nie ma górnolotnej walki o wszystkich na Ziemi i w całym Wszechświecie. Nie skaczemy między wymiarami, między różnymi liniami czasu, nie latamy w przestworzach, wystrzeliwując rakiety i wiązki laserów. Nie. Mamy tu ludzi z krwi i kości. Ludzi zagubionych, zmęczonych, pragnących odkupienia, okazji do sprawdzenia się. Tu nie ma bogów, miliarderów, drogich zabawek, latających superbohaterów, naukowców-geniuszy, turbosamolotów i megakomputerów. Mamy bandę złamańców, przegrywów, nieudaczników, przestępców, morderców i antysocjalnych głupków. I brzydką, powolną limuzynę z obleśnym rosyjskim kierowcą.

Valentina Allegra de Fontaine (grana przez Julię Louis-Dreyfus jako typowa polityczna złolka aż do przesady), szefowa CIA w czasokontinuum MCU, od lat prowadzi różne machlojki i szemrane interesy. Różne ekipy i spółki prowadzą dla niej nielegalne eksperymenty, dziwne badania, firmy-krzaki organizują nielegalne operacje finansowe, a ona sama korzysta ze skompromitowanych agentów i zdyskredytowanych kryminalistów jako najemników od czarnej roboty.
Tej zaś jest obecnie sporo: w Senacie USA prowadzone jest dochodzenie w sprawie de Fontaine, gdyż zapach jej rozlicznych grzechów i przekrętów dotarł do nozdrzy polityków, doprowadzając ją przed komisję senacką. Valentina przed komisją odgrywa niewinną kobietę, pomówioną i oskarżoną oszczerczymi zarzutami niemającymi nic wspólnego z rzeczywistością, podczas gdy za kulisami wysyła swoich „agentów” do niszczenia wszystkich pozostałości po swojej szemranej działalności.
Wysłana na ostatnią misję Yelena Belova (siostra Czarnej Wdowy, którą widzieliśmy już w paru filmach i w serialu „Hawkeye”), która od pewnego czasu nie jest zadowolona z takiej nielegalnej działalności i wewnętrznie marzy o wyjściu z cienia i spróbowaniu sił „na legalu”, trafia do rzekomo opuszczonego bunkra na środku pustyni. Szybko wywiązuje się walka czterostronna, gdy okazuje się, że zebrało się tam czworo najemników pani de Fontaine: wspomniana już Yelena, zdyskredytowany chwilowy „kapitan Ameryka” John Walker (serial „The Falcon & The Winter Soldier”), przenikająca przez ściany Ghost (przeciwniczka Ant-Mana w „Ant-Man & The Wasp”) oraz Taskmaster (zabójczyni znana nam z filmu „Black Widow”). Każde dostało rozkaz wyeliminowania kogoś z pozostałych i chwilę zajmuje im zrozumienie, że panna Valentina po prostu postanowiła usunąć ich wraz z ostatnimi pozostałościami swoich interesów, spalając całość za jednym zamachem w tymże bunkrze. Ale tu nie wszystko idzie po jej myśli. Najemnicy zaczynają pracować razem, aby wydostać się z tego podziemnego kompleksu, z delikatną i bardzo nerwową pomocą niejakiego Boba, który nagle pojawił się jak diabeł z pudełka spomiędzy różnych narzędzi, sprzętu i kontenerów, które były tu magazynowane. I tak zaczyna się całe show.
Ciężko streścić, co się dzieje w kolejnych scenach bez spoilerów, ale dziać się zaczyna. Ucieczki, strzelaniny, pojawianie się nieoczekiwanych (albo odwrotnie — bardzo oczekiwanych) bohaterów, mroczne tajemnice skrywane przez zarówno naszych pierwszoplanowych graczy, jak i samą Valentinę. Intrygi polityczne, walki, dociekanie prawdy i… poświęcanie się w imię wyższych wartości. To wszystko brzmi w miarę standardowo dla filmów Marvela — nic nadmiernie specjalnego czy nieoczekiwanego.
Dlaczego zatem wspominałem na początku, że to powrót do początków? Bo zanim wszyscy nasi Iron-Mani, Thorzy czy Hulki stali się bohaterami, ze wszystkimi honorowymi i dobrymi cechami, które te role w sobie zawierają, byli nieudacznikami. Tak, Thor był bogiem i księciem, a przy okazji był narwany, dumny, uparty, za co odebrano mu moce, a następnie został wygnany z królestwa swego ojca. Tony Stark był geniuszem, miliarderem, przystojniakiem z pierwszych stron gazet, ale był też zadufanym w sobie, aroganckim dupkiem, biorącym zero odpowiedzialności za machlojki swojej firmy, przez co stracił to wszystko, zdradzony przez przyjaciela. Bruce Banner był naukowcem, geniuszem, człowiekiem z jasną przyszłością, zanim wypadek nie zmienił go w zieloną górę mięśni i gniewu, zmuszając do ucieczki od swojego życia i miłości.
Zanim ktoś zostanie bohaterem, musi przejść przemianę. Poza chyba tylko Kapitanem Ameryką, każdy z bohaterów przeszedł drogę odkupienia, odnajdując się w nowej rzeczywistości i udowadniając swoje bohaterstwo w taki czy inny sposób. To była ta cząstka, która, jak dla mnie, mocno zagubiła się w kolejnych projektach MCU. Tu zaczynamy od razu z całą grupą nieudaczników: nie musimy ich poznawać, widzieliśmy każde z nich już wcześniej, wiemy, co przeskrobali, jakie mają grzechy na sumieniu, czemu muszą zadośćuczynić. Poza Buckym Barnesem, który już w kilku filmach i serialu pokonuje drogę ku przebaczeniu (dość wcześnie w „Thunderbolts*” dowiadujemy się, że został wybrany do Kongresu), cała reszta jest w rynsztoku. Nie daje sobie rady z porzuceniem, z publiczną hańbą, z rolą, którą przypisał im los i z której nie chce ich zwolnić.

Ci antybohaterowie nie są ekipą, której się kibicuje. Nie lubimy przynajmniej części z nich ze względu na to, co już o nich wiemy i jak się zachowują. Są aroganccy, irytujący, samolubni, zacietrzewieni, obleśni — ale to jest rdzeń fabularny, który znamy, który polubiliśmy dawno temu. I teraz też z zaciekawieniem czekamy, co zrobią, jak się zachowają, jak będzie wyglądał ich moment bohaterski. I czy w ogóle nastąpi? Czy dla wszystkich?
Znaczące jest też to, jak słabi są Thunderbolts w porównaniu do Avengersów. Tam mieliśmy bogów, miliarderów, jedni latali, drudzy ciskali gromy, niezniszczalni, potężni. Tutejsza grupa to głównie zabójcy, żołnierze. I mimo że trzem w żyłach krąży podróbka serum superżołnierza, nikt nie lata, nie jest niesamowicie potężny, nie ma gadżetów ani superumiejętności — wszyscy są od strzelania z broni lub naparzania po twarzach. Jest jedna scena w trzecim akcie, w której upada ściana i łapie ją Red Guardian, ale nie daje sobie z nią rady, więc podbiegają po kolei wszyscy członkowie Thunderbolts, aż wspólnym wysiłkiem udaje im się odrzucić ją na bok. W pierwszych filmach MCU każdy z głównych bohaterów potrafiłby to zrobić sam. I to jest coś odświeżającego: mimo że są słabsi, gorsi, mają mroczniejsze przeszłości i mniejsze umiejętności, to jednak razem udaje im się zrobić coś dobrego. Coś bohaterskiego, nawet jeśli na mniejszą skalę.

Centralnymi postaciami filmu są na pewno Yelena i Bob. Ich relacja, zawiązana nić zrozumienia, współczucia, empatii, będzie bardzo ważna przez cały film. Wspomnienia kolejnych ludzi, które wychodzą na wierzch przy dotyku Boba, pokazują ich nędzę, słabość, poddanie się, rozpacz, desperację.
Bob, na oko wykazujący mocne tendencje bipolarne, skaczący wewnętrznie od hipomanii do depresji, sam jest ofiarą — swojego życia, swoich wyborów, a ostatecznie również bezdusznych korporacji. Jego problemy nie są nam obce, a przynajmniej są bardzo zrozumiałe: kiepskie dzieciństwo, złe wzorce, parę złych decyzji, stoczenie się przez szczeliny obojętnego świata i złapanie się kurczowo nadziei na coś lepszego (tu poprzez udział w nielegalnym eksperymencie medycznym). Są to rzeczy, które raczej należałoby omówić na kozetce u terapeuty, a zamiast tego mamy dwugodzinną terapię próbami bohaterskości oraz zrozumienia i akceptacji samego siebie.
Odświeżający jest temat. Odświeżające podejście. Znowu sporo śmiałem się na filmie Marvela, co ostatnimi czasy wcale nie było aż tak oczywiste (mam wrażenie, że ogólnie seriale MCU w ostatnich latach trzymały sporo wyższy poziom niż filmy, ale to temat na zupełnie inny artykuł). Podobało mi się, kogo wzięto na tapet. Podoba mi się, że zmniejszono skalę i nie trzeba było drżeć o los całej Ziemi i wszystkich we wszechświecie. Podoba mi się Bob oraz jego relacja z Yeleną, to zrozumienie wzajemnych wewnętrznych demonów i czego trzeba, aby z nimi walczyć.
Przesłanie i rozwiązanie ostatecznego konfliktu jest może zbyt cukierkowe. Louis-Dreyfuss przesadnie odgrywa Valentinę jako najbardziej klasycznie skorumpowaną i złą polityczkę na świecie. A David Harbour jako Red Guardian nadal o wiele bardziej irytuje i męczy swoimi tekstami i zachowaniem, niż wzbudza śmiech (nawet jeśli to celowe). Ale cały film niesie ze sobą ten urok pierwszych Marvelowskich odsłon. Ogląda się przyjemnie, można się pośmiać, można powzruszać i pokibicować przegrywom w walce z samymi sobą. Oby nam wszystkim spoglądanie w głąb siebie szło tak urokliwie.
Ocena: 4/6
Michał „Azirafal” Młynarski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram