W 2025 roku do naszego kraju przybyło i jeszcze przybędzie wielu znakomitych muzycznych artystów, m.in. Iron Maiden, AC/DC czy nieobecne ponad dekadę Avenged Sevenfold. Żaden jednak z wymienionych koncertów nie wzbudzał chyba takiego zainteresowania jak jedyny zaplanowany występ Ghost w Polsce w ramach trasy „Skeletour”. W sobotę Łódź bez wątpienia zmieniła się w koncertową stolicę Polski, a liczba koszulek z logo Ghost i twarzy pomalowanych na wzór masek Papy Emeritusa jedynie potwierdzała status, jaki Szwedzi zdobyli nad Wisłą.
Błonia łódzkiej hali Atlas Arena zostały otwarte dla fanów formacji Tobiasa Forge’a dość wcześnie. Na miejscu można było wydrukować zakupiony bilet, zjeść coś ciepłego i uraczyć się dobrymi napojami. Przed obiektem nie mogło zabraknąć stoiska z merchem zespołu. Ceny? Dość przystępne jak na polskie warunki, więc nie dziwiła rosnąca z każdą minutą kolejka zainteresowanych. Ci, którzy już się posilili lub zrobili zakupy, zajmowali miejsca, oczekując wejścia do hali. W tle słychać było dźwięki prób zespołu, a w powietrzu unosiło się przeczucie, że czeka nas jedno z najważniejszych muzycznych wydarzeń roku.

Ponieważ tym razem koncert Ghost zaplanowano bez udziału urządzeń mobilnych, każdy uczestnik musiał przed wejściem umieścić telefon w specjalnym etui Yondr. Zaskakujące było to, że procedura ta miała miejsce już przed wejściem do hali. W efekcie jednak łatwiej dochodziło do integracji uczestników wydarzenia, a i dla wielu była to forma detoksu od ciągłego sprawdzania nowinek na miejscu — bez wahania przyznaję się, że należę do tego grona. Po zajęciu miejsc pozostawało już tylko uzbroić się w cierpliwość i odliczać minuty do rozpoczęcia show. Nie było supportu, co okazało się korzystne — dzięki temu cała produkcja mogła w pełni skupić się na głównym występie, a i napięcie publiczności stopniowo narastało.
Na dwadzieścia minut przed rozpoczęciem z głośników popłynęła kompozycja „Klara stjärnor” szwedzkiego kompozytora Jana Johanssona. Fani Ghost wiedzą, że ten utwór zwiastuje zbliżający się początek widowiska, podobnie jak „Doctor Doctor” w przypadku Iron Maiden. Zanim jednak zabrzmiały pierwsze dźwięki koncertu, zgromadzeni usłyszeli „Misere mei, Deus” autorstwa Gregorio Allegriego — renesansowe dzieło, które przez wieki wykonywano wyłącznie w Kaplicy Sykstyńskiej dwa razy w roku — w Wielką Środę i Wielki Piątek. Te dwa utwory znakomicie budowały napięcie, którego kulminacja nastąpiła o 20:00. Wówczas zgasły światła, a podobnie jak na albumie „Skeletá”, show rozpoczął się od „Peacefield”. Inspirowany brzmieniem formacji Journey, utwór ten jeszcze mocniej „buja” na żywo. „Lachryma”, kolejny singiel z najnowszego wydawnictwa, brzmiał jeszcze bardziej majestatycznie niż w wersji studyjnej.
Warto podkreślić świetną zabawę zgromadzonych fanów. Sami wyklaskiwali rytm, śpiewali i tańczyli, nie czekając na zachęty zespołu. Choć przed „Spirit” Phantom, jeden z gitarzystów Ghost, odpowiednio rozgrzał sektory publiczności, wplatając przy tym nieco humoru. Tymczasem Papa V Perpetua, nowy frontman grupy, przebrał się ze błyszczącej szarej marynarki w papieskie szaty i na podwyższeniu wykonał właśnie ten utwór. „Faith”, jeden z trzech reprezentantów albumu „Prequelle” zabrzmiał tego wieczoru jeszcze potężniej niż podczas trasy „Imperatour”. Po „Majesty” Papa V odniósł się do aktualnej sytuacji na świecie, puentując wypowiedź słowami: „przyszłość jest nieznanym lądem”.
„The Future is a Foreign Land”, znana z końcówki filmu „Rite Here Right Now”, w wersji scenicznej zyskuje dodatkową przestrzeń. Była to zarazem ostatnia ze starszych propozycji Papy Nihila — symboliczny prezent dla nowego lidera zespołu. Po sprawdzonych koncertowych punktach programu jak „Devil Church” i „Cirice”, przyszedł czas na „Darkness at the Heart of My Love”, jedynego przedstawiciela albumu „IMPERA”, który dotąd nie był wykonywany na żywo. W wersji koncertowej utwór wypada jeszcze bardziej nastrojowo. Pierwszy singiel promujący „Skeletę”, czyli „Satanized”, ponownie porwał tłum w łódzkiej hali. Podobnie jak „Ritual”, pierwszy duży przebój Ghost, w którym widownia śpiewała refren wspólnie z zespołem. Sodo, gitarzysta prowadzący, błyszczał solówkami w towarzystwie Ghoulettek z tamburynami. Efekt? Doskonały.
Ostatnią z nowości tego wieczoru była „Umbra”. Synthpopowy numer z gitarowo-organowym pojedynkiem w środku to idealny moment na rozruszanie widowni. Gdy z głośników wybrzmiał chór „Belial, Behemoth, Belzebub”, wiadomo było, że czas na „Year Zero” z płyty „Infestissumam”. Publiczność ponownie została zaproszona do wspólnego śpiewania. Po kolejnych klasykach jak „He Is” i „Rats”, Papa zapytał retorycznie, czy chcemy buziaka — wiadomo było, że zbliża się „Kiss the Go-Goat”, kolejny utwór z czasów Papy Nihila. Każdy z muzyków Ghost w czasie występu miał swój moment na popis. W „Mummy Dust” nie zabrakło więc solówki na keytarze, odegranej tuż przy krawędzi sceny. Na zakończenie głównej części koncertu zabrzmiała „Monstrance Clock”, poprzedzona podziękowaniami Papy V za ciepłe przyjęcie w Polsce na wszystkich dotychczasowych występach Ghost. Publiczność odpowiedziała gromkim „Dziękujemy, dziękujemy”, co frontman żartobliwie skomentował jako „chyba to samo co 'F*** You’, ale w pozytywny sposób”. Zespół opuścił scenę, a na telebimie wyświetlił się refren ostatniego utworu.
Bis był nieunikniony — zwłaszcza że najciekawsze kawałki czekały jeszcze na swoją kolej. Papa V Perpetua wrócił na scenę i z humorem opisał całą sytuację: „Zawsze to wygląda tak samo — schodzimy, wracamy, chociaż już wszystko zagraliśmy”. Po czym zapowiedział 15-minutową improwizację, po chwili dodając, że przypomniał sobie o jednym z „dobrych utworów, o których prawie zapomniał”. Gdy wspomniał, że to numer, który jego ojciec wykonywał na żywo, było jasne, że chodzi o „Mary on a Cross” — największy przebój Ghost, który przebił się do mainstreamu za sprawą Tik Toka. Cała hala śpiewała, nawet trybuny nie oszczędzały głosu. Potem przyszła kolej na „Dance Macabre” i pytanie, czy chcemy zatańczyć. Oczywiście, że tak. Na finał „Square Hammer”, singiel, który mimo braku miejsca na albumie studyjnym, zyskał status koncertowego hitu. Kto poza Ghost może sobie pozwolić, by takie perełki wydawać jedynie na EP-kach? Chyba nikt. Papa V Perpetua, w purpurowej cekinowej marynarce, był magnesem dla spojrzeń nie tylko damskiej części publiki. Tak zakończył się ten magiczny wieczór w Łodzi.
Nowe stroje, nowe show, stary Ghost. Tak można podsumować sobotnie wydarzenia w Atlas Arenie. Zespół w ciągu niemal dekady awansował do rangi największych gwiazd rocka, dla których „sky is the limit”. Tego wieczoru wszystko zagrało — od podniosłej atmosfery, przez przebojowe otwarcie, po doskonale zgrane przejścia między numerami. Do tego świetna interakcja z publicznością i solowe popisy muzyków. Chyba tylko Rammstein przebija widowisko, jakie zafundowała formacja Tobiasa Forge’a. Po koncercie przed halą odbył się mały afterek, podczas którego wspólnie śpiewaliśmy największe przeboje Ghost… i nie tylko. Ale o tym już cicho. Kto był, ten wie. Kto nie był, niech żałuje i przy najbliższej okazji nadrobi zaległości.
Szymon Pęczalski
Setlista:
1. Peacefield
2. Lachryma
3. Spirit
4. Faith
5. Majesty
6. The Future is a Foreign Land
7. Devil Church
8. Cirice
9. Darkness at the Heart of my Love
10. Satanized
11. Ritual
12. Umbra
13. Year Zero
14. He Is
15. Rats
16. Kiss the Go-Goat
17. Mummy Dust
18. Monstrance Clock
Bis:
19. Mary on a Cross
20. Dance Macabre
21. Square Hammer
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: