IKS

Taraban – „Oath” [Recenzja]

taraban-oath-recenzja

Na początek zagadka. Wygląda trochę jak konny rycerz, trochę jak harleyowiec i trochę jak cowboy… a do tego nie wychodzi na dwór tylko na pole. Co to jest? Jeżeli przyciągnąłem Waszą uwagę i teraz drapiecie się po głowie w poszukiwaniu odpowiedzi albo zastanawiacie się, czy takie połączenie w ogóle jest możliwe, to śpieszę z pomocą i odpowiadam, że jak najbardziej. Powyższy fragment opisuje sceniczny image krakowskiego tria Taraban, który towarzyszy minialbumowi „Oath”. Czy jego muzyczna zawartość robi równie duże wrażenie jak wizerunek formacji? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie w niniejszym tekście.

Od premiery „How The East Was Lost” (ostatniego i jak na razie jedynego długogrającego krążka grupy), a świeżo wydaną EP-ką minęło ponad pół dekady. Na szczęście, ten czas nie poszedł na marne. Można wręcz powiedzieć że krążek powstawał latami. Pierwsze kompozycje „Die in Peace” i „Country Song” zostały napisane kolejno w 2021 i 2023 roku. W międzyczasie grupa zaliczyła dość istotne przetasowanie w składzie. Gitarzysta Maciej Trojanowski opuścił szeregi formacji, a jego miejsce zajął Daniel Kesler. Czy warto było jednak czekać na EP-kę „Oath”? Z pewnością tak i to z prostego powodu. To zdecydowanie najbardziej dopracowana i przemyślana pozycja w dorobku Taraban.

 

Tegoroczne wydawnictwo utrzymane jest w konwencji przebojowego hard rocka rodem z lat osiemdziesiątych z domieszką glam metalu. Psychodelicznych bluesowo-rockowych czy stonerowych klimatów przyjdzie nam szukać ze świeczką. Za to dostaniemy masę świetnych melodii, zapadających w pamięci solówek i chwytliwych refrenów. Taraban miejscami brzmi równie przebojowo, jak szwedzki Ghost i podobnie jak formacja dowodzona przez Tobiasa Forge’a bawi się konwencją tamtych lat (więcej tu). Oczywiście, pod względem klimatu, to kompletnie dwa różne zespoły, ale to co je łączy, to dbałość o szczegóły i budowanie scenicznej wiarygodności poprzez detale. Wystarczy tylko spojrzeć na niesamowitą okładkę autorstwa Szczepana Barańskiego czy sesje zdjęciowe towarzyszące wydawnictwu (oni serio jeździli na koniach i wywijali mieczami!). Dzięki temu przekonamy się, że Taraban to coś więcej niż tylko muzyka – to styl bycia!

 

Materiały prasowe, Foto. Damian Kołodziejczyk

 

„Oath” to 22 minuty muzyki składające się na 5 utworów. Złośliwi mogą powiedzieć, że po tylu latach oczekiwania to zdecydowanie za mało. Ja jestem jednak zdania, że lepsza konkretna EP-ka niż wypchany zapychaczami album długogrający.

A „Oath” to bardzo równe wydawnictwo, na którym każda kompozycja trzyma odpowiedni poziom. Co więcej, jest naprawdę dobrze wyprodukowana. W przypadku zespołów, które – nie oszukujmy się – wywodzą się (i dalej tkwią) w podziemiu, nie zawsze jest to łatwe do osiągnięcia. Album oferuje też kilka zaskakujących aranżacji i ciekawych pomysłów, jak solo w „Country Song” zagrane na banjo czy rozpływające się klawisze w „Die in Peace”.

 

 

Taraban to przede wszystkim zespół z krwi i kości, który wydaje się czerpać masę frajdy z zabawy konwencją i wspólnego grania. Czuć, że tytułowa przysięga, to nie tylko puste słowa.

Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że właśnie ta braterska więź w zespole przełożyła się na jakość materiału, jaki trafił ostatecznie na album. Poszczególne elementy ładnie ze sobą korespondują i uzupełniają: gitarowe riffy, perkusja oraz klawisze. Wokalnie Daniel Suder daje z siebie wszystko i na płycie znajdziemy też takie fragmenty, gdzie jego śpiew potrafi zdominować kompozycję („Roxxxane”). Niestety, słuchając „Oath” dostrzegam też drugą, lekko problematyczną stronę jego partii – charakterystyczny dla nas Polaków akcent. Biorąc pod uwagę, że płyta jest zaśpiewana w całości po angielsku przyznam, że właśnie z tym mam największy problem. Jednak patrząc na to z drugiej strony – Taraban to zespół, od którego wprost bije dumna słowiańskość (przypomnę tylko, że słowo „tarabany” pojawia się nawet w czwartej zwrotce hymnu Polski!), więc możliwe, że to co dla mnie jest problematyczne, dla drugich będzie osobliwą zaletą.

 

Materiały prasowe, Foto. Damian Kołodziejczyk

 

W kwestii promocji płyty, Taraban nie przebiera w środkach i dosłownie wychodzi z undergroundu. W chwili pisania tej recenzji grupa właśnie kończy trasę po Europie. Podczas jej trwania odwiedzili aż 10 krajów na Starym Kontynencie, grając w roli gościa specjalnego na koncertach holenderskiej formacji DOOL. Na uwagę zasługuje także fakt, że koncertowy skład Taraban uzupełniają Eliza Ratusznik z Narbo Dacal i Konrad Ramotowski, którego fani ciężkich brzmień mogą kojarzyć m.in. z Hate czy Kriegsmaschine. Dodatkowi muzycy na koncertach to gwarancja, że „Oath” w wersji live powinno brzmieć równie, a być może nawet lepiej, jak na płycie. Jestem tego bardzo ciekawy. Kolejna szansa, żeby to sprawdzić, nadarzy się już 10 maja w rodzinnym Krakowie, gdzie Taraban otworzy koncert norweskiego The Devil And The Almighty Blues.

 

Nie ma znaczenia czy będziemy traktować „Oath” jako powrót po latach czy kompletnie nowy początek. Taraban nagrał zestaw pięciu bezczelnie przebojowych kompozycji, które sprawią frajdę niejednemu słuchaczowi. Mimo drobnych mankamentów, osobiście kupuję drogę, jaką obrali moi krajanie na swoim nowym wydawnictwie. W tym momencie w mojej głowie kołaczą się dwa kluczowe pytania: czy na kolejne wydawnictwo przyjdzie nam czekać równie długo i czy będzie ono w stanie przeskoczyć poprzeczkę, jaką ustalił „Oath”.

 

Ocena: 5/6

 

Grzegorz Bohosiewicz

 

Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. “OATH”  możecie nabyć bezpośrednio na bandcamp zespołu (tutaj) .

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz