Nie bez kozery uważa się, że w komiksowej popkulturze widać refleksy nastrojów jej czasów. Narodziny „Supermana”, czyli po naszemu: Nadczłowieka, były przecież odpowiedzią na niepokoje (po)wojennej rzeczywistości. Odzwierciedlały ją jednak nie tylko karty zeszytów DC, bądź ich ekranizacje, ale i wytwory konkurencji, o czym mogliśmy przekonać się choćby trzydzieści pięć lat temu, gdy do vhs-owego obiegu trafił „Kapitan Ameryka” Alberta Pyuna, czytaj: na długo przed tym, gdy Joe Johnston rzucił, za sprawą „Pierwszego starcia”, podwaliny pod obecny standard filmowania tej postaci, a bracia Russo postawili kropkę nad i, dostarczając „Zimowego Żołnierza”. Moim zdaniem to właśnie ten zacny odcinek kinowo-telewizyjnego serialu znanego jako MCU, stanowi najlepszą podpowiedź odnośnie tego, czego można się spodziewać po najnowszej odsłonie gargantuicznej franczyzy. Do poziomu hitu z 2014 roku wprawdzie troszeczkę brakuje, ale ekrany multipleksów wręcz ociekają jego klimatem.
Tam mieliśmy marvelowską wizję szpiegowskiego akcyjniaka, tym razem dostajemy zaś marvelowski thriller polityczny. To trochę inne kino, ale utrzymane w bardzo podobnej tonacji. Żarty na bok, gadające głowy na mównice, mapy na tapety, vipowskie palce na przyciski. Tym razem główną funkcją linijek dialogowych nie jest aplikowanie rozrzedzających atmosferę dowcipów. Przy tej okazji komunikacja werbalna podkręca napięcie, a jej sekwencje nie są jedynie pauzami dla akcji. Windujące dramaturgię rozmowy odbywają się na najwyższym szczeblu, rozstrzygając o losach świata, a twórcy takiego np. „Reagana” powinni oglądać, słuchać i robić notatki. „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” to bowiem kino w trykotach, jakie zdolne jest zawstydzić niejednego reżysera czy scenarzystę filmu biograficznego. Tutaj „park rozrywki” zamienia się w Gabinet Owalny, a faktyczne międzynarodowe tarcia raz jeszcze biegną projektorowym snopem światła. Nie znaczy to, że MCU przestaje być MCU. Nerwowa atmosfera ma swoją przeciwwagę. Bohaterskie wyrzuty pod adresem rządu i poruszająca, żołnierska więź rodem z „Rambo: Pierwsza krew” Teda Kotcheffa nie zawłaszczają całego metrażu, jaki uzupełnia przygoda, humor i swada. Mimo wszystko gwoździem programu pozostaje jednak fuzja komiksowej jatki i geopolitycznej rozgrywki.

Doskonale obrazuje to fakt, że Harrison Ford po raz kolejny (po „Air Force One” u Wolfganga Petersena) wciela się w prezydenta, równocześnie po raz pierwszy zakładając kombinezon motion capture. Jedno i drugie wychodzi tej gwieździe kapitalnie i mogła ona zabłysnąć tutaj dużo jaśniej, niż w mocno średniej, ostatniej odsłonie przygód Indiany Jonesa.
Ramieniem Thaddeusa Rossa (bo o tym wcieleniu Forda mówimy) jest trafiający między jego młot a kowadło swego mundurowego przyjaciela (bardzo dobry Carl Lumbly), obecny dyżurny, tytułowy heros. Grający go Anthony Mackie – który w serialu współscenarzysty widowiska, Malcolma Spellmana, „Falcon i Zimowy Żołnierz” uroczyście przejął schedę po Chrisie Evansie – nie miał lekko, bo w kwestii tzw. mocy bliżej mu do Batmana niż do laboratoryjnie wzmocnionego poprzednika z gwieździstą tarczą. W tę niewdzięczną fuchę wczuł się jednak śpiewająco, a my raz jeszcze mogliśmy poczuć dreszczyk męstwa w nierównej walce. Z cienia niecnego Sidewindera (Giancarlo Esposito) wyłania się intrygująca, lekko bondowska kreacja Tima Blake’a Nelsona, superbohaterskiej sztafety pokoleń dopełnia Danny Ramirez jako Joaquin Torres, a żeńską frakcję reprezentuje w Białym Domu Shira Haas.
Dla recenzenckiego efektu mógłbym napisać, z poczuciem cynicznej wygody, że po tym, jak pokończyły się aktorskie kontrakty tym, którzy na graniu komiksowych protagonistów już się dorobili, Kevin Feige chwyta się obsadowych brzytew. Rzuciłbym wtedy, że nie ma MCU bez Tony’ego Starka z twarzą Roberta Downey’a Jr’a, że jedyny prawowity Kapitan Ameryka to ten grany przez Evansa, a teraz, gdy Marvel Studios dwoi się i troi, by nie umrzeć śmiercią naturalną, dostaliśmy jedynie służące poprawności politycznej popłuczyny.
Rzecz jednak w tym, że tamten establishment przeszedł już do historii, a „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” to superbohaterskie kino w punkt. Gdy przeczytałem o tym, że odsunięto od projektu Juliusa Onah, zarządzając rozległe dokrętki, bałem się, że reżyser podzieli los Davida Ayera, którego będę bronił, dostrzegając w jego „Legionie samobójców” zbrukaną jakość, tudzież – Zacka Snydera, którego „Liga Sprawiedliwości” przeszła nawet większą rzeź. A jednak, przy całej świadomości faktu, że „Iron Man” z 2008 r. i „Endgame” spinają elegancką klamrą najbardziej wartościowe fazy MCU, jakoś nie potrafię przyjąć, że wszystko, co pod tym szyldem dobre, już było.

Nie ma cudów: pożyczający podtytuł od Aldousa Huxleya „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” to rzecz naznaczona blockbusterowym zorientowaniem na klienta, prędzej niż szlachetną, autorską wizją. I tutaj pozwala się uświadczyć nadmiar postaci i wątków, za sprawą którego twórcy podlizują się fandomowi. Wszystko to splata się jednak w bardzo schludny, filmowy warkocz. Nawet w zwiastunach widać niekiepskie CGI i atrakcyjny, wizualny klucz, w jakim utrzymana jest produkcja. To wrażenie nie kłamie, bowiem tak dobrze nakręconej marvelozy nie mamy okazji smakować zbyt często. Rozsądnie dawkowana, wysokojakościowa akcja wcale nie dźwiga całości, epickość z wojennym sznytem nie rozmywa się w tandetnych, pikselowych oceanach, a Julius Onah i jego ekipa co rusz puszczają oko do klasyki, ale wszystkiego zdradzać nie zamierzam.
Ocena: 4/6
Przemysław Kępiński
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram