„Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” Tego nie wie nikt, a już na pewno nie wie tego Drew Hancock. Scenarzysty, a zarazem reżysera komediowego thrillera science-fiction ze sztuczną inteligencją jako metaforą strony uległej w toksycznym związku, zupełnie nie obchodzi rzeczona technologia. Na jej temat filmowiec wypowiada się w sposób nieodbiegający od treści komentarzy przeciętnego, współczesnego internauty. Twórcę „Towarzysza” interesuje za to miłość jako narzędzie kontroli i będąca odpowiedzią nań emancypacja. I gdyby zadać sobie pytanie o to, co w tym filmie wybrzmiało najpełniej, wyjdzie na to, że właśnie wspomniana kwestia. Ów ton daleki jest jednak od krystalicznie czystego. Jak na współczesną, ambitną baśń o złotych klatkach, coś mało tu szczerych aspiracji, a jeszcze mniej dusznej atmosfery. Morał, jeśli już pozwala się wyczytać, jest zaś lekcją o charakterze nudnej powtórki. To takie trochę „Czarne lustro” w pełnym metrażu, ale dla ubogich.
Bogato wypada tu natomiast exemplum autorskiego sabotażu. „Nie kręć filmu, o jakim marzysz. Nakręć taki, o jakim marzą wszyscy” – sam sobie doradzał Hancock, zapominając o tym, że film dla wszystkich to film dla nikogo. Amerykanin przyznaje nawet, że krwawy auto-spojler w pierwszych wersach scenariusza był z jego strony próbą zwabienia branżowych rekinów, których mógłby znudzić pierwszy akt rodem z generycznej historii miłosnej. Zgrabniutko symbolizuje to czasy braku czasu na prawdziwą ekranową przygodę – eksplorację nieznanego w jaskini ciemnej sali. Dzisiaj trzeba uspokajać potencjalnego widza, że na stole wcale nie leży nudny melodramat, tylko niezła jatka w snobistycznej posiadłości – leśnej chatce nad jeziorem w krzywym zwierciadle, a zarazem w pakiecie dwa w jednym z tinderowym luksusem. Konsument musi też odetchnąć z ulgą, że nikt nie każe mu grzebać zbyt długo w jednym temacie i że scenarzysta szybko przescrolluje w dół do kolejnego zagadnienia, kolejnej lokacji i kolejnego fabularnego twistu. Paczka znajomych szykuje imprezę na wypasie, podczas której okazuje się, że jej członkini, mówiąc najoględniej, nie pasuje do towarzystwa. Brzmi jak zapowiedź soczystego slashera, z którym to schematem zdolny, współczesny twórca nawiązałby pewnie intrygujący dialog (patrz: Ti West w „X” bądź Halina Reijn w „Bodies Bodies Bodies”). Tymczasem „Towarzysz” prędzej zakrawa na niezamierzoną autoparodię niż na dojrzałą autoironię.

Nade wszystko widać tu jednak kinematograficzny slapstick, bowiem twórcy co rusz rzucają sobie pod nogi pomysły-skórki od bananów, na których kręcą średnio zabawne piruety, zanim runą na ziemię. Wielu pisze, że świetny na płaszczyźnie koncepcyjnej „Towarzysz” kuleje na poziomie realizacyjnym. Czy ten konglomerat podzespołów „AI: Sztucznej Inteligencji”, „Ex Machiny” Alexa Garlanda i „M3GAN” Gerarda Johnstone’a jest jednak rzeczywiście aż tak błyskotliwy? Wątpię. Gdyby okablowanie zagadnienia odpowiedzialności za miłosne wdrukowywanie ze spielbergowskiego filmu nowej przygody umiejętnie oblec w bioniczną skórę poruszającego melodramatu, byłby to strzał w dziesiątkę. Niestety jednak, najwyraźniej przedwcześnie debiutujący za kamerą Drew Hancock postawił na przepis w rodzaju: dużo składników, niewiele serca. To bardzo współczesna szkoła filmowa, która za największą cnotę przyjmuje sprawność kuglarskiego mamienia widza, a za najcięższy grzech ma bluźnierstwo przeciwko Bogu taniej stymulacji. Nieustannej, jednostajnej i egzekwowanej przy pomocy wysilonych zwrotów akcji. Wisienką na torcie jest beznadziejny marketing, działający w myśl zasady: Obiecujemy Wam fabularne niespodzianki, zdradzając je!
Nieprawdą jest również, że „Towarzysz” zupełnie leży pod względem realizacyjnym. Aktorski duet Sophie Thatcher / Jack Quaid wypadł bardzo dobrze i z sukcesem zagrał (trzeba przyznać) dość złożone role. Zacnie dzieje się też pod względem operatorsko-scenograficznym. Zwłaszcza kostiumy Vanessy Porter zasługują na aplauz. Ubiór Iris momentalnie sygnalizuje feministyczną wymowę filmu, a galeryjnego sposobu brukania tego patriarchalnego ornatu nie powstydzonoby się zapewne pod auspicjami A24. Historia zyskującego samoświadomość, wrażliwego tworu dość wdzięcznie przegląda się w zdjęciach Eliego Borna. Czymże jednak jest ona w obliczu całkiem podobnej przecież opowieści, jakiej rok temu wysłuchaliśmy w gabinecie osobliwości Yórgosa Lánthimosa, który również sportretował upominającą się o swoje prawa, sztuczną – choć w wielu aspektach czarującą autentyzmem – kobietę?
Wybornie nasiąknięte czarnym, absurdalnym humorem i ironią „Biedne istoty” tętniły jednak głęboką, filozoficzną refleksją nad naturą stworzenia, a polot w eklektycznej zabawie Greka (pop)kulturowymi kliszami wręcz uderzał do głowy. Drew Hancock nawet nie zbliża się do tego poziomu świeżości przetwarzania szlachetnego dorobku. Deklaruje, że bardziej niż z Michaela Chrichtona („Westworld”) i Bryana Forbesa („Żony ze Stepford”) czerpał z Noah Baumbacha („Historia małżeńska”), ale nieoczywistość tych inspiracji nie znajduje potwierdzenia w oryginalności gotowego dzieła, której w nim bardzo niewiele. Również po twórczym pionie „Barbarzyńców” (2022 r.), który trzymał pieczę nad procesem powstawania „Towarzysza”, można było spodziewać się piętrzenia napięcia i gęstniejącej grozy, ale w tych kategoriach utwór rozczarowuje nawet bardziej, niż pod względem zmarnowanego potencjału rozległej problematyki, jakiej hasztagi zbiera po drodze. Na osłodę dostajemy soczyste nawiązanie do pewnego klasyka co się zowie, którego ikoniczna scena dostaje tu zupełnie nowe życie. Ten fajny bajer pozornie zmienia niewiele, ale ma większe znaczenie niż niejedna, wydawałoby się, istotniejsza sekwencja.
Ocena: 2.5/6
Przemysław Kępiński
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram