IKS

The Brutalist | reż. Brady Corbet | Film [Recenzja] dystr. United International Pictures Sp z o.o.

Ayn Rand – która w losie bohatera „Źródła”, architekta Howarda Roarka, zawarła indywidualistyczny manifest – utrzymywała, że nie ma większej niemoralności od marnowania ludzkiego potencjału. Również fikcyjny protagonista zeszłorocznego „The Brutalist” – wybitny, acz folgujący sobie w twardych narkotykach, dzielący fach z literackim kreślarzem László Toth – jawi się w tym kontekście zarówno jako ideologiczny kapłan, jak i heretyk. Jego faktograficzne korzenie sięgają dokonań dwóch uczniów gropiusowskiej szkoły: Marcela Breuera i Ernő Goldfingera, z którymi tytułową postać dramatu Brady’ego Corbeta, oprócz profesji, łączy również węgiersko-żydowska narodowość i kariera na tzw. zachodzie. Nazwiska użyczył natomiast protagoniście australijski, choć również pochodzący z Węgier, geolog. W 1972 r., w przypływie poczucia samozwańczej boskości, zdewastował on, w bazylice św. Piotra, Pietę – rzeźbę Michała Anioła wykonaną w tym samym kamieniołomie, w którym kręcono jedną z najbardziej plastycznych sekwencji obsypywanego nagrodami filmu.

Dodajmy, że rola główna przypadła w udziale Adrienowi Brody’emu, który swój żydowski rodowód przeniósł już wcześniej na ekran w słynnej, oscarowej kreacji Władysława Szpilmana, a wszelkie elementy połączą nam się w całość, niczym betonowe bryły tworzące gmachy z pracowni ekranowego Totha. Sacrum wykrystalizowanego, wieloletniego wysiłku i doświadczenia versus profanum rynsztokowego uśmierzania objawów syndromu załamanych rąk; świętość sztuki kontra proza życia artysty; ziarno prawdy i rozłożysta korona wyrosłej z niego, zmyślonej opowieści; pomnik trwalszy niż ze spiżu przeciwko żywiołowi oszalałej destrukcji – wszystko się zgadza, i to wielopoziomowo.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Twórczy duch „The Brutalist” nie zamyka się bowiem w tematycznym naczyniu. To nie jest film o artyście i tyle – to film sam będący dziełem co się zowie, które nie tylko wyróżnia się mistrzowskimi meta-konotacjami, ale i wykrzykuje architektoniczny postulat ciągłości podłoża, budulca i budowli. Historia w skali makro i mikro została tu przelana na fikcję z taką zręcznością, że nie uroniono nawet kropelki, a ci, którzy nadstawili ręce, uwierzyli w jej prawdziwość, googlując po seansie nazwisko geologa, który postradał zmysły.

Zamiast zeskoczyć z poziomu faktu na poziom niefrasobliwego fantazjowania, wykonałem jednak ruch odwrotny i transgresyjny niczym wola z ducha randowskiego architekta, dla którego wizja jest panem użyteczności. Grany przez Brody’ego imigrant jest jednak utkany z kontrastujących nici. Deklaruje, że nic nie jest dla niego tak ważne, jak interes publiczny, po czym wznosi świątynię własnej pychy. Niby stawia czoła materialnym trudnościom, a artystyczną czystość wspiera na kolumnach prywatnych środków finansowych. Kiedy już uzasadni tytułowo brutalistyczny charakter swoich monumentów potrzebą przeciwstawienia się niszczycielskiej potędze wojennych zawirowań, a my się z tym oswoimy, epilog mówi, że ów design odzwierciedla nieludzkie warunki panujące w obozach zagłady. Realizując projekt dla chrześcijańskiej społeczności, Toth czyni z religijnej symboliki rekwizyt w swoim zawodowym, popisowym numerze. Ayn Rand zrobiłaby z tego co najmniej dwie postaci. Brady Corbet i jego nadworna współscenarzystka, Mona Fastvold, ulepili z tej gliny jednego człowieka. W końcu już od wielu lat króluje w kinie moda na moralnie skomplikowane i wewnętrznie skonfliktowane charaktery. I znów wchodzimy na poziom meta, bo nie inaczej wypada sam reżyser.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Niczym Guido Anselmi w „Osiem i pół” Federico Felliniego, Corbet spróbował rozsadzić rozmachem wszelkie przyziemne uwarunkowania. Mając na koncie raczej mało blockbusterowe rzeczy, wziął się tym razem za quasi-biograficzny film o epickości nolanowskiego „Oppenheimera”. I co? I podołał, a przy tym zachował urok rozedrganej, autorskiej kamery, czytaj: najpierw zwyciężył, a potem zwyciężył. Jego tryumf przejawia się również we wspomnianej wcześniej koherencji. Rozgrywającą się na przełomie lat 40. i 50. ubiegłego wieku opowieść, twórca „Vox Lux” snuje w starym jak świat formacie Vista Vision. Przepięknie nasycony obraz cofa nas o ponad pół wieku, ale nie podlizuje się wysiloną nostalgią. Mamy nawet prastary podział metrażu z wyszczególnieniem uwertury, przerwy i wzmiankowanego wcześniej epilogu.

Czas akcji dyktuje formę, podobnie jak użyteczność wyznaczała dizajnerską linię modernistycznych projektów, a materiał rozpalał wyobraźnię ich twórców. Nie czekajcie na streaming i nie lękajcie się czasu trwania: jestem pewien, że (nie tylko) brutalistyczne budowle w obiektywie Lola Crawleya przytłoczą Was w każdych warunkach, ale w żadnych innych nie wgniotą Was w fotel tak, jak w kinie. I nie wiem jak inni, ale osobiście żałowałem, że „The Brutalist” trwał tylko 3.5 godziny; jak dla mnie napisy końcowe mogłyby być kolejną przerwą.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Duża w tym zasługa świetnej narracji, ale równie wielka – ludzkiego pierwiastka. Natchniony i ambitny Brady Corbet na szczęście nie zapomniał o widzu, dając nam przepiękną historię miłosną, czyli jak po randowsku, to po randowsku! Felicity Jones długo jest u niego wielką nieobecną, ale gdy już wjeżdża, wjeżdża na pełnym gazie, choć z drugiej strony gładko dociera do celu. To najważniejsze, zwłaszcza że jedna z linijek dialogowych uczy, że jest on istotniejszy od drogi i wcale nie chodzi tu o negację życia tu i teraz, a raczej o egzorcyzmowanie zła przy pomocy osiągnięć. Toth w wykonaniu Brody’ego przeszedł bardzo dużo, ale cały ten ból niejako wymazał, podpisując się pod rzeczami, które przetrwały i jego, i jego dręczycieli. Dość ambiwalentną postacią w tym względzie okazuje się jego chlebodawca – grany przez żonglującego naszymi emocjami Guya Pearce’a milioner.

 

Dychotomię widać zresztą chyba na wszystkich płaszczyznach utworu, który jest arthouse’owy, ale zaskakująco przystępny, z wierzchu vintage’owy, ale wewnątrz bardzo współczesny, poruszający historyczno-ideową problematykę, ale nie pozwalający jej na dominację. Nie znaczy to jednak, że „The Brutalist” to taniocha skrojona pod uśrednione gusta. Wręcz przeciwnie – to wielkie, śmiałe kino, jakiego już się nie kręci. No, chyba że się jest kimś takim jak Brady Corbet, który rozprawia się z banałem, łącząc przeciwstawne elementy na wieki wieków.

 

Ocena: 5/6

    Przemysław Kępiński 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz