Legenda amerykańskiej piosenki, laureat Nagrody Nobla, autor niezliczonej ilości piosenek i albumów, od początku swojej artystycznej działalności fascynował, ale też umiejętnie potrafił zamglić wyobrażenie, mity i legendy na swój temat. Wydał co prawda autobiografię „Kroniki. Tom 1″…, ale tom drugi nigdy się nie ukazał. Mowa oczywiście o Bobie Dylanie. „Kompletnie nieznany” – najnowszy film z główną rolą rozchwytywanego obecnie aktora Timothée Chalamet, przykuwa uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze opowiada o wspomnianym Dylanie, a po drugie…ze względu na odtwórcę głównej postaci.
Film skupia się, tak jak powieść „Dylan Goes Electric!” Elijaha Walda (na kanwie, której powstawał ten scenariusz), na pierwszych latach działalności Dylana w Nowym Jorku, podbijaniu sceny folkowej i prywatnym życiu artysty w tym okresie. Kulminacja tej historii ma miejsce w momencie, kiedy Dylan miał czelność podłączyć gitarę do wzmacniacza. Chodzi o jego występ z zespołem na festiwalu Newport Jazz Festival w 1965 roku, osnuty wieloma legendami i przeciwstawnymi opowieściami.
Timothée Chalamet to z kolei jedna z najjaśniej świecących gwiazd dzisiejszego świata filmu, bożyszcze generacji Z, który jednocześnie jest tytanem pracy, wielkim talentem, od którego wciąż jednak oczekuje się, że wyjdzie ze zbyt podobnych do siebie ról – zbuntowanych, cichych i pięknych chłopców stających się mężczyznami.
Film wyreżyserował James Mangold, który wcześniej stanął za kamerą biopicu o dobrym znajomym Boba Dylana, Johnnym Cashu. Scenariusz napisał wspólnie z Jayem Cocksem, częstym współpracownikiem Martina Scorsese, twórcy tekstów „Wieku Niewinności” czy „Gangów Nowego Jorku”. Jak wiele produkcji ostatnich lat, nim powstała, dotknęły ją dwa poważne kryzysy branży filmowej i Hollywood. Najpierw projekt wstrzymała pandemia COVID-19. Zarówno Mangold jak i Chalamet nie porzucili projektu, jeszcze wtedy pod roboczym tytułem „Going electric”. Ten drugi przygotowywał się do roli ucząc się grać i śpiewać piosenki Dylana, jeszcze w czasie prac nad drugą częścią „Diuny”. Kolejnym powodem opóźnień produkcji był strajk aktorów i scenarzystów.
Mangold umiejętnie oddaje klimat lat sześćdziesiątych jako wycinka historii Stanów Zjednoczonych. Obraz skutecznie mógłby przeobrazić się w kilkuodcinkowy serial. Wraz z bohaterami filmu wtapiamy się w Nowy Jork tych czasów, który „grany” jest przez lokalizacje New Jersey. Scenografia, kostiumy, to wszystko umiejętnie pochłania uwagę widza i pozwala mocniej wczuć się w klimat. Jednocześnie ilość wątków pokazana w tym filmie nadaje mu bardzo szybkie tempo.
Dylan sportretowany został również na tle konkretnych wydarzeń historycznych. Oglądamy, na przykład, w jaki sposób kryzys kubański 1962 roku odcisnął piętno na społeczności Nowego Jorku i jak odnalazł się w treści protest songu „Masters of War”. Te odniesienia przybliżają muzykę i słowa artysty, odkrywamy je razem z bohaterami na ekranie, przez co wybrzmiewają w jeszcze bardziej wyraźny sposób. Widzimy też, jaki wpływ i jakie znaczenie miał dla swojej publiczności.
Timothée Chalamet wykonał ogrom pracy przygotowując się do roli Dylana. Treningi wokalne, research w prawdziwych lokalizacjach, nieustanne niewychodzenie z roli, to wszystko towarzyszyło procesowi tworzenia postaci artysty i zbiera owoce w finalnym rezultacie na ekranie. Chalamet jest tak dobry, że jednocześnie śpiewa, gra na gitarze oraz harmonijce ustnej. Umiejętnie naśladuje manierę Dylana. Niebawem ukaże się zresztą album z piosenkami z filmu, zaśpiewanymi przez samych aktorów. Album dostępny jest już na platformach streamingowych.
Bob Dylan w „Kompletnie nieznanym” nie jest krystalicznym bohaterem. To idol, który źle traktuje swoje partnerki, a w chaotycznych czasach sam niejednokrotnie się gubi. To, co wie na pewno, to że pragnie pisać. Nie cierpi jednak kontroli innych osób oraz mówienia mu co ma robić. Myśli samodzielnie odrzucając konwenanse, ale też niespecjalnie można uznać go za „fajnego gościa”. Przeczytałem opinię pewnego recenzenta, parafrazując, że to mało ciekawy film, o mało ciekawym człowieku. Być może Bob Dylan nie jest fascynującym człowiekiem. Takie są za to jego ścieżka kariery i twórczość.
„Kompletnie nieznany” to nie tylko talent Chalamet. Aktorowi towarzyszą inne, bardzo utalentowane aktorki i aktorzy, którzy również samodzielnie śpiewali i grali na instrumentach utwory będące ścieżką filmową. Monica Barbaro gra Joan Baez, Edward Norton występuje w roli Peeta Seegera, gwiazdy muzyki folk tamtych czasów i aktywisty. Boyd Holbrook wcielił się w zawadiacką, bezkompromisową postać Johnny’ego Casha. Podobnie jak zagrany przez Scoota McNairy’ego, Woody Guthrie, stanowi w „Kompletnie nieznanym” swego rodzaju sumienie Dylana. Warto również wspomnieć Elle Fanning w roli Sylvie Russo. Jej postać powstała w oparciu o historię Suze Rotolo, autorki chwalonych wspomnień „A Freewheelin’ Time”, partnerki Dylana, z różnych względów nie wymienionej z prawdziwego imienia i nazwiska. Podobno z szacunku Dylana dla jej pamięci, ale to może tylko kolejna legenda.
Z wad wymieniłbym chwilami zbyt szybkie tempo produkcji. Siłą tego filmu są momenty, chwile kreatywnej pasji, urywki wzrostu popularności czy świadectwa talentu i trafiania słowem w punkt. Niekoniecznie musimy więc tak pędzić za kolejnym zdarzeniem z życia Dylana. Jest to jednak z pewnością ciekawy, warty uwagi, biograficzny film, z pasjonującą rolą Timothée Chalamet.
Aktor mimo pokazu ogromnego talentu i warsztatu, wciąż zdaje się oscylować zbyt bezpiecznie wokół pewnego sposobu gry. Potrafi bardzo wiele, Oscar pewnie jest blisko, w zasięgu ręki, ale krytycy wciąż mogą zarzucać mu niewychodzenie poza schemat mrukliwego buntownika z ładną buzią i łobuzerskim spojrzeniem. Tempo jego kariery nie zwalnia, wykonuje ogrom pracy i jak Dylan, zdaje się robić swoje i kontynuować własną ścieżkę artystyczną. Na swoich zasadach, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe dla aktora tego formatu, w tak młodym wieku i w obecnych realiach branży filmowej.
„Kompletnie nieznany” to film, który choć nie jest pozbawiony wad, umiejętnie portretuje kluczowy moment w karierze Boba Dylana i zanurza widza w atmosferze lat sześćdziesiątych, pełnych społecznych i artystycznych przemian. To obraz nie tylko o muzyce, ale o poszukiwaniu własnego głosu i próbach wyłamania się z ram oczekiwań – zarówno tych narzucanych przez otoczenie, jak i samego siebie. Timothée Chalamet, choć pozostaje w pewnym sensie w strefie swojego aktorskiego komfortu, zachwyca przygotowaniem i oddaniem roli, a warstwa muzyczna i wizualna filmu stanowią jego ogromny atut. Dla fanów Dylana to intrygująca podróż w głąb jego początków, dla reszty – okazja, by poznać złożoność jednej z najbardziej wpływowych postaci kultury XX wieku. Czy jednak każdy widz odnajdzie tu coś dla siebie? To już pytanie, które film pozostawia otwarte.
Ocena: 5/6
Paweł Zajączkowski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: