IKS

Efterklang – „Things We Have In Common” [Recenzja] dystr. Sonic Records

efterklang-recenzja

Jeśli muzyka ma kolory, może mieć też temperaturę. Ta tworzona przez członków Efterklang zawsze kojarzyła mi się z zimą – może dlatego, że mój ulubiony album Duńczyków został nagrany w mroźnym, opuszczonym radzieckim miasteczku. Po  „Piramidzie” z 2012 dostaliśmy jeszcze trzy płyty: operowy „Leaves: The Colour of Falling”, nagrany po duńsku „Altid Sammen” oraz „Windflowers”, które, wraz z wydanym w październiku „Things We Have In Common” stanowią trylogię opisywaną przez sam zespół jako „otwarcie się na prostsze, bardziej inkluzywne środki wyrazu” (czyżby oznaczające prozaiczną potrzebę dotarcia do szerszej publiczności?). Niewiele zostało z lodowatego i eksperymentalnego brzmienia – pastelowa okładka zwiastuje znaczące ocieplenie utworów, a najnowsza płyta to puchaty, lukrowany, klasyczny wręcz indie pop.

„Things We Have In Common” nie jest albumem ani wybitnym, ani rewolucyjnym w dyskografii Efterklang. Być może przemawia przeze mnie brak obiektywizmu spowodowany fanatycznym wręcz uwielbieniem  „Piramidy”, ale jeśli poprzeczkę zawiesza się tak wysoko, trzeba liczyć się z konsekwencjami. Nie jest to jednak w żadnym wypadku zła płyta. Ba – sądzę, że „Things We Have In Common” to idealna propozycja dla osób, które chcą rozpocząć przygodę z twórczością Duńczyków. Nie jest to krążek tak eksperymentalny jak jeżący się od elektroniki „Tripper” czy emocjonalnie miażdżące „Parades”; to po prostu kawałek solidnego art popu, otulającego jesienią niczym puszysty koc (ale nie ten odziedziczony po babci, z którym nie rozstajemy się od piątego roku życia).

 

zdj. materiały promocyjne

 

Na „Things We Have In Common” są bardzo mocne momenty – mamy tutaj wokalno-harmoniczny majstersztyk w postaci „Plant” (z gościnnym udziałem Mabe Fratti); mamy chwytliwe dęciaki o beirutowym sznycie w „Getting Reminders” i cudowny duet akustycznej gitary z kojącym chórem przy „Animated Heart”. Z drugiej strony mamy zupełnie przeciętne „Leaving It All Behind” i kompletnie nijakie (a co gorsza, otwierające album) „Balancing Stones”. Właściwie po  „Animated Heart” ostatnie trzy utwory zlewają się w bezkształtną muzyczną pulpę. Oczywiście, ciężko, żeby każdy utwór na płycie był objawieniem; ale ekipa w składzie Casper Clausen, Mads Brauer i Rasmus Stolberg to potrafi; wydała już taki album, dlatego plan minimum, który być może zostałby uznany za bardzo dobre nagranie, w ich wypadku trafia co najwyżej do szufladki z napisem „w porządku”.

 

 

W moim odczuciu tym, co odróżnia Efterklang od setek – jeśli nie tysięcy – podobnych im zespołów, są dwie rzeczy: odnajdywanie (i prezentowanie słuchaczom) absolutnego piękna w prostocie (ich twórczość to zwykle nieskomplikowane linie melodyczne i prosty wiodący wokal) oraz teksty. Teksty emocjonalne, wieloznaczne, poetyckie. To nie zmieniło się na „Things We Have In Common”. Zespół wystraszył się jednak eksperymentowania, i to do tego stopnia, że nagrał siódmą płytę, która w rzeczywistości mogłaby być ich pierwszą. Być może marzy im się wreszcie radiowy hit; może chcą zapełniać największe koncertowe sale i trafić na line-upy modnych festiwali.

 

Po tylu latach twórczości nie można ich za to winić. Choć czuję smutek, że trio wybrało bezpieczniejszą opcję, do „Things We Have In Common” będę wracać – choćby z powodu tych kilku ukradkowych łez uronionych przy „Plant” podczas pisania dla Was tej recenzji w pociągu relacji Gdynia-Katowice.

 

 

Ocena: 3,5/6

Natalia Glinka-Hebel

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz