To się nazywa szczęście … w całej mojej kolekcji około 1000 cd i 200 winyli, brak choćby jednego nagrania live, a właśnie takie wydawnictwo ulubiony naczelny dał mi do zrecenzowania. Ale co zrobić? Zgodnie ze starą zasadą „jak pan karze tak ja łażę” trzeba się brać do roboty. Na szczęście tym razem trafiło się wydawnictwo, o którego jakość zarówno fizyczną jak i muzyczną martwić się nie trzeba. Zaglądamy wiec do „XXX Years Ov Blasphemy”, które Behemoth wydał pod skrzydłami wytwórni Nuclear Blast.
A jak w grę wchodzi Behemoth to w ciemno możemy być pewni zarówno ciężkiego grania jak i jakości z najwyższej półki pod każdym możliwym względem. Przyznam już na wstępie, że nie jestem przesadnym fanem ekipy Adama D, ale miałem okazje widzieć ich kilkukrotnie na własne oczy i zawsze była to pełna profeska.
W zależności po jaki nośnik sięgniemy, dostajemy 3 płyty CD i płytę BLU RAY. A w wypadku edycji winylowej, otrzymujemy dla odmiany 3 LP. Ciekawostką jest, że CD zawierają po 6 utworów, a każda z płyt długogrających zawiera po 3 utwory na każdej stronie. Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, żeby zauważyć, że bez znaczenia jaki nośnik wybierzemy dostajemy 6+6+6 utworów, co musi być zwyczajnie zbiegiem okoliczności, z których tak dobrze znany jest Behemoth.
Mamy do dyspozycji 18 utworów będących przekrojem muzycznym, od debiutu zespołu z 1994 roku – wydanego w formie mini albumu, poprzez płytę kompilacyjną „Demonika” wydaną w 2011, aż po wydaną w 2018 roku płytę „I Loved You at Your Darkest”. Pozwala to słuchaczowi zapoznać się z twórczością zespołu oraz prześledzić jego muzyczną ewolucję, a jeśli zdecydujemy się na wydanie zawierające płytę BLU RAY dodatkowo możemy wszystkie utwory zobaczyć w wykonaniu na żywo i doświadczyć wizualnej strony występu naszego najbardziej rozpoznawalnego na świecie metalowego bandu.
Jak już wspominałem wielkim fanem ekipy Adama Darskiego nie jestem, ale znalazłem kilka utworów, które zwróciły moja szczególną uwagę.
Jako pierwszy wymienię „Chant of the Estern Land” – ten otwierający całość kawałek pochodzi z początku kariery zespołu i stanowi doskonale przypomnienie korzeni Behemotha wywodzących się z black metalu. Kolejna perełka to „Christians to the Lions” – jeden z najbardziej agresywnych i kontrowersyjnych w dorobku kapeli, a jego brzmienie jest ewidentnie głębsze od poprzednika. „Demigod” jest niczym manifest potęgi Behemota, a przy okazji to kolejny bardzo rozpoznawalny utwór, który dowodzi rozwoju brzmienia i udanego połaczenia stylistyki black i death metalowej. Musze oczywiście wspomnieć o moim ulubionym utworze „O Father, O Satan, O Sun” stanowiącym zwieńczenie zestawiania utworów w tym koncertowym wydaniu. Majestatyczny, momentami wręcz o sakralne intensywności, epicki i idealnie pasujący na zamykacza płyty.
Jeśli ktoś jest fanem Behemota to właściwie nie trzeba go przekonywać do poszerzenia swoich zbiorów o najnowsze wydawnictwo jednego z największych zespołów sceny black metalowej. Czy od tego wydawnictwa powinno się rozpoczynać swoja przygodę z ciężkim brzmieniem rodem z naszego kraju? Ja nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, ale mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że to kolejne wydawnictwo z najwyższej półki w dorobku Behemotha.