IKS

Tony Iommi – “The 1996 Dep Sessions” & „Fused”[Recenzja] , wyd. BMG

Wygląda na to, że Tony Iommi pomimo 76 lat na karku nie bierze pod uwagę przejścia na muzyczną emeryturę. Mimo, że nie koncertuje ani nie kwapi się do wypuszczenia premierowego materiału, ma ręce pełne roboty. Ojciec założyciel legendarnego Black Sabbath (i jedyny członek formacji, który pojawił się na wszystkich płytach grupy ) za punkt honoru obrał sobie odświeżenie mniej popularnych wydawnictw, zarówno swojej macierzystej kapeli, jak i solowej dyskografii. Przed kilkoma miesiącami, fani ciężkiego grania dostali przepięknie wydany Box „Anno Domini 1989-1995” zawierający cztery zremasterowane albumy Black Sabbath nagrane z Tonym Martinem w roli wokalisty. Naszą recenzję tego wydawnictwa znajdziecie tutaj. Fizyczne nośniki wyprzedały się, jak ciepłe bułeczki, a odświeżone wersje tych często pomijanych wydawnictw zyskały nowy blask. Iommi idąc za ciosem, sięgnął jeszcze głębiej do muzycznej piwnicy i na warsztat wziął dwie solowe płyty nagrane wspólnie z Glennem Hughesem. Jak doszło do powstania materiału i jak z perspektywy blisko 20 lat od premiery prezentują się „Fused” i “The 1996 Dep Sessions”? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

 

Iommi w swojej dyskografii oficjalnie posiada trzy solowe albumy, a na dwóch z nich (nad którymi pochylę się w tym tekście) w roli wokalisty pojawia się Glen Hughes. Ten trzeci zatytułowany po prostu „Iommi” wydany w 2000 roku, to temat na zupełnie inny tekst. Jeżeli jednak bliżej przyjrzymy się katalogowi Black Sabbath w kontekście solowych dokonań Iommiego, znaczenie zaczyna mieć słowo „oficjalnie”.  Gdy cofniemy się do roku 1986, znajdziemy niepozorny krążek zatytułowany „Seventh Star”. Wystarczy spojrzeć na szatę graficzną płyty, by zadać sobie pytanie jaka poważna grupa decyduje się umieścić zdjęcie samego gitarzysty (bez większego kontekstu) zarówno z przodu, jak i tyłu okładki. Jeżeli wydaje wam się to podejrzane, to macie rację, bo „Seventh Star” była nagrywana właśnie jako pierwsza solowa płyta muzyka. Jednak pod naciskami wytwórni wydano ją jako Black Sabbath (z dopiskiem featuring Tony Iommi). Nazwa miała zadziałać jak magnes na fanów legendarnej grupy. Biorąc pod uwagę, że „Seventh Star” muzycznie średnio pasował do poprzednich dokonań Black Sabbath, nic dziwnego, że materiał cieszył się raczej umiarkowanym powodzeniem (78 miejsce na liście sprzedaży w US i trochę lepiej, bo 27 w UK). „Seventh Star” była też pierwszą  (i zarazem ostatnią) pozycją w dyskografii Black Sabbath, na której w roli wokalisty pojawił się Glen Hughes. Dlaczego o tym wspominam? Krążek pod wieloma względami stanowi punkt wyjściowy do powstania “The 1996 Dep Sessions” oraz jego następcy, czyli „Fused”, które w zremasterowanych wersjach właśnie trafiły na sklepowe półki i serwisy streamingowe.

 

Każdy, kto przed kilkoma miesiącami miał możliwość uczestniczyć w koncertach Glena Hughesa, na którym w całości odgrywał kultową płytę „Burn” z repertuaru Deep Purple, musiał być pod wrażeniem równiutkiego i bielutkiego uzębienia, kalifornijskiej opalenizny i doskonałej formy, w jakiej obecnie jest 73 letni muzyk. Glen dosłownie tętnił życiem, jednak jeżeli cofniemy się do czasów, kiedy nagrywano „Seventh Star” emanował (i napędzała go) skrajnie odmienna energia. Gdyby nie głębokie uzależnienie od kokainy i alkoholu, to właśnie on mógł zaśpiewać na „The Eternal Idol” czy „Headless Cross” a losy Black Sabbath mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. Niestety, pochłanianie koksu w ilościach hurtowych tak mocno wpłynęły na stan zdrowia gwiazdora, że drogi Iommiego i Hughesa, chwilę po premierze „Seventh Star”  rozeszły się na blisko dekadę.  Na szczęście w pierwszej połowie lat 90 Glenowi udało się wyjść z nałogu…

 

zdj. materiały promocyjne

 

Historia przenosi się do 1996 roku, do DEP International Studios w Birmingham, gdzie ścieżki muzyków ponownie się przecięły. Owocem tego spotkania był materiał zarejestrowany w tytułowym studio. Powstało kilka (prawie) gotowych kompozycji, jednak jak się później okazało na ich oficjalne wydanie fani mieli jeszcze długo poczekać… Można wręcz przypuszczać, że w latach 90-tych nad solowymi nagraniami Iommiego wisiało jakieś fatum. Gitarzysta nie był do końca zadowolony z otrzymanego rezultatu. Dodatkowo musiał wybierać między dokończeniem projektu, a kolejną reaktywacją Black Sabbath (do pierwotnego ukochanego przez fanów składu). Nietrudno zgadnąć, co wybrał. To wszystko sprawiło, że prace nad ostateczną wersją nagrań zostały przerwane i wylądowały one na dnie szuflady. Jednak los bywa przewrotny… Kasety z materiałem, jakimś cudem trafiły w ręce fanów i tak powstał bootleg , pieszczotliwe nazwany „the eighth star”.

 

Materiał, który stanowi oczywistą kontynuacją „Seventh Star” przez blisko dekadę czekał na oficjalną premierę. Studyjna wersja “The 1996 Dep Sessions”  (bo tak nazwano krążek) wreszcie została wydana w 2004 roku i w stosunku do nieoficjalnych nagrań zawierała kilka istotnych zmian. Poza nowymi tytułami, do najważniejszych należało nagranie od początku partii perkusyjnych Dave’a Hollanda (byłego członka Judas Priest , który w 2004 został skazany za próbę gwałtu na nieletnim).  Dziś, dwie dekady od premiery, materiał doczekał się kolejnego remasteru i został po raz pierwszy wypuszczony na vinylu. Niestety, pod względem zawartości, nie różni się ono praktycznie niczym od wydania sprzed 20 lat. A szkoda, bo w kontekście opowiedzianej wyżej historii, aż prosiło się o wersję deluxe, która zawierałaby chociaż fragmenty tego „surowego” materiału z połowy lat 90.  Nowe wydanie nadrabia za to stroną techniczną. Część fanów zarzucało wersji z 2004 roku, że ciągle ma pozostałości „bootlegowego” brzmienia. Reedycja z tego roku, czyści większość niedoskonałości i uwypukla najmocniejsze strony produkcji, jakimi bez wątpienia jest mocarny głos Hughesa i gitarowe popisy mistrza Iommi.

 

“The 1996 Dep Sessions” to podróż do lat 90-tych, kiedy w radiu królował grunge. Czuć na tej płycie, że Iommi i Hughes starali się nagrać materiał „na czasie”. W pewnym sensie im się udało, bo na “The 1996 Dep Sessions” można wyłapać echa tamtych lat.  W wokalach Hughesa słuchać pewne „Cornelowskie” naleciałości, a zestawiając je z gitarowymi kombinacjami Tony’ego, skojarzenia z wiadomą kapelą z Seattle nasuwają się same. Słuchając płyty odniosłem wrażenie, jakby Iommi starał się oddalić od rejonów, w jakich poruszała się jego macierzysta formacja (po komercyjnej wpadce „Forgotten” było to nawet zrozumiałe). Jednak robił to w bardzo kontrolowany i zachowawczy sposób.

zdj. materiały promocyjne

 

Na płycie znajdziemy kompozycje zarówno przywodzące skojarzenia klasycznym brzmieniem Black Sabbath („Time is The Healer” – dla mnie najciekawszy kawałek na płycie), jak i quasi-ballady utrzymane w sztampowej hard rockowej konwencji („From Another World”),którym znacznie bliżej do wcześniejszych blues-rockowych dokonań Hughesa. Iommi na potrzeby nagrań zdecydował się nawet sięgnąć po gitarę akustyczną, co w jego przypadku nie zdarzało się często. Na płycie dostajemy kilka ciekawych riffów („Gone” przywodzi skojarzenia ze wczesnym black sabbath)  i niezłych solówek („Don’t drag the river” ) z których każdy fan talentu gitarzysty powinien być zadowolony.  Biorąc pod uwagę długą i wyboistą drogę jaką musiało pokonać tych osiem kompozycji by stać się “The 1996 Dep Sessions” można na pewne mankamenty i niedopracowania przymknąć oko. Ja osobiście traktuję wydawnictwo jako swoistą ciekawostkę oraz przystanek na drodze do powstania kolejnego znacznie bardziej udanego albumu „Fused” .

Chwilę po oficjalnej premierze “The 1996 Dep Sessions” w 2004 roku, Tony Iommi i Glen Hughes po raz trzeci (i jak miało się później okazać ostatni) spotkali się w studio nagraniowym. Tym razem całość powstała bez żadnych większych perturbacji, co z pewnością przełożyło się na końcową jakość materiału. Czuć pewną swobodę na tym albumie, której brakowało na „Seventh Star” czy “The 1996 Dep Sessions”. Całość jest utrzymana w przebojowej hard rockowej konwencji, napędzanej intrygującymi solówkami, charakterystycznymi sabbathowymi riffami (których przecież nie mogło zabraknąć!) i zapadającymi w pamięć refrenami wyśpiewanymi przez Hughesa!

 

Producentem i współautorem płyty został Bob Marlette i nie da się ukryć, że miał on na „Fused” niezły pomysł. Trzeba pamiętać, że krążek powstawał gdy w rozgłośniach królowały zespoły jak Velvet Revelver czy Audiosalve.  Płyta wpisuje się właśnie w nurt nowoczesnego  (na tamte czasy!) hard rocka, gdzie ciężar miesza się z zapadającymi w pamięć przebojowymi melodiami. „Fused” to płyta,  gdzie talent i doświadczenie niekwestionowanych legend jakimi są Iommi i Hughes, mieszają się ze świeżymi i nowoczesnymi pomysłami Boba Marlette. „Fused” jest idealnie zbalansowana: oparta na gitarze Tonyego i ekspresyjnych wokalach Hughesa, ale nie zdominowana przez nie. Album, na którym znalazło się miejsce na bardzo ciekawie partie perkusyjne Kennyego Aronoffa czy klawisze (na których zagrał nie kto inny, jak Marlette). Podobnie jak na wspomnianym wcześniej „Burn” Deep Purple, Glen Hughes chwycił za bas i w kilku utworach dokłada swoje trzy grosze (w pozostałych tą funkcje pełni Marlette)

 

zdj. materiały promocyjne

 

Całość cementują teksty opisujące ciężkie życiowe doświadczenia, takie jak stany depresyjne czy nawet szaleństwo. Tematy, które w okresie głębokiego uzależnienia towarzyszyły Hughesowi, nadają „Fused” autobiograficznego charakteru. Te wszystkie elementy sprawiają, że płyta jest niezwykle równa i słucha się jej świetnie, jako całości (w przeciwieństwie do “The 1996 Dep Sessions”, gdzie dominują niektóre fragmenty) .

 

Prawdziwą wisienkę na torcie zostawiono jednak na koniec. Zamykający „I Go Insane” to epicka kompozycja, która przez ponad 9 minut przepięknie narasta przeskakując od spokojnych progresywnych rewirów do iście wybuchowego finału. Piosenka wypełniona przemyślanymi riffami i popisami wokalnymi Hughesa, jest jednym z lepszych utworów pod jakimi podpisał się Iommi w tamtych latach. Oryginalny album kończy się na tym utworze, jednak zremasterowanie wydanie z 2024 roku zostało wzbogacone o trzy dodatkowe kompozycje. „Let it Down Easy” dostępny tylko w wersji japońskiej, „The Innocence” dodatkowy utwór z brytyjskiego iTunes oraz „Slip Away” do którego dostęp mieli klienci real.com.

 

Każdy, kto w pierwszej połowie roku sięgnął po box „Anno Domini 1989-1995”, dziś ma szansę dowiedzieć się, jak potoczyła się ta historia dalej. Tym razem Tony Iommi odkurzył dwie solowe płyty nagrane wspólnie z Glennem Hughsem .“The 1996 Dep Sessions” oraz „Fused” mogą być wręcz traktowane jako suplement do twórczości Black Sabbath z przełomu lat 80 i 90. Oczywiście, złośliwcy bez mrugnięcia oka zarzucą, że albumy nie są szczególnie odkrywcze i daleko im do kluczowych dokonań Black Sabbath. Zapewne jest w tym trochę prawdy, ale mimo to, nawet dziś z perspektywy blisko dwóch dekad od ich wydania, mimo wszystko ciągle brzmią świetnie. Co więcej, dzięki wersji z 2024 roku, fani będą mogli posłuchać nagrań po raz pierwszy w historii z płyty winylowej. Nie oszukujemy się, materiał jest głównie dedykowany do fanów, a oni z pewnością będą zadowoleni z tego typu reedycji. Każdemu, kto tak jak ja , uwielbia grzebać w historii Black Sabbath, pozostaje teraz odpalić  “The 1996 Dep Sessions” oraz „Fused”  na gramofonie i z wypiekami na twarzy czekać na informację, jaką kolejną płytę ze swojego bogatego katalogu zdecyduje się odświeżyć Iommi!

 

“The 1996 Dep Sessions” – 3,0*/6

„Fused”- 4,0*/6

Grzegorz Bohosiewicz

*oceny w odniesieniu do “Anno Domini: 1989-1995”


 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Wiesiek słowik

    Dobre

Dodaj komentarz