IKS

Mudhoney (+SØWT) | 20.09.2024 | Warszawa, Proxima | [Relacja tekstowa + Foto], fot. Maciej Kobylański, tekst. Monika Pieńkosz | org. Winiary Bookings

mudhoney-koncert

Koncert Mudhoney w warszawskiej Proximie to dowód, że legendy z Seattle trzymają się mocno. Nie ma co ściemniać – moja przygoda z zespołem to głównie początek lat 90., kiedy w muzycznym świecie ówczesnych nastolatków przyklejonych do MTV wybuchła bomba atomowa, której przyklejono metkę „grunge”. Ale podczas gdy inni ograniczali się do Wielkiej Czwórki, ja w tych czasach kopałam dalej, odkrywając najgłębsze pokłady muzyki z Seattle i okolic oraz jej protoplastów typu Mother Love Bone, Melvins, Green River czy (oczywiście) The Screaming Trees. No i Mudhoney. Do tej pory mam gdzieś w pudłach jakże ciężko zdobywane wówczas kasety z albumami „Superfuzz Bigmuff” czy „Piece of Cake”. Ale podczas gdy inni ojcowie chrzestni muzyki ze stanu Waszyngton przeszli do historii, Mudhoney nadal wydają nowe płyty regularnie, kontynuując działalność po odejściu basisty Matta Lukina w nowym tysiącleciu. Zespół przyjechał do Warszawy promować swoje najnowsze wydawnictwo „Plastic Eternity” z 2023 r., ale niewątpliwie fani w napakowanej po brzegi wyprzedanej Proximie liczyli też na sentymentalny powrót do przeszłości. I nie przeliczyli się.

Ale najpierw powitał nas świetny support. Znacie ten uczuć, kiedy idziecie na koncert nie sprawdzając, komu przypadnie zadanie rozgrzania fanów przed występem gwiazdy wieczoru – i jesteście mile zaskoczeni, a wręcz zachwyceni tym, co podano na przystawkę przed daniem głównym? No więc to właśnie wczoraj zdarzyło się w Proximie, bo SØWT, czyli młodzi Holendrzy z Eindhoven, to naprawdę solidny kawał noise, który natychmiast przywodzi na myśl Sonic Youth – nie tylko z powodu kobiecych i męskich wokali, snujących te opowieści na przemian. Bezkompromisowo, głośno, psychodelicznie i do bólu szczerze. Myślę, że Mudhoney dokonało świetnego wyboru na europejską część trasy. Mark Arm zresztą podczas koncertu podziękował SØWT i stwierdził, że nie tylko świetnie się z nimi gra… „but they’re nice people, too!” Zdecydowanie kawał dobrej muzyki i mnóstwo pasji na otwarcie koncertu ekipy z Seattle.

CIĄG DALSZY POD GALERIĄ ZDJĘĆ ZESPOŁU SØWT

No a potem już sceną zawładnęli pionierzy grunge w składzie Steve Turner na gitarze, Dan Peters na perkusji, Guy Maddison (który w 2001 r. zastąpił Matta Lukina na basie) oraz, oczywiście, Mark Arm na wokalu i gitarze. I zaserwowali nam jazdę bez trzymanki, czyli przekrojowy przegląd swojej długiej, 36-letniej kariery. 25 utworów, które podzieliłabym na dwie kategorie: żywiołowo-punkowe oraz cięższe, wolniejsze, bardziej sfuzzowane – i nie będę ukrywać, że te drugie zaliczam do moich ulubionych. Setlista była oczywiście mieszanką nowego i starego, publikę szalenie ucieszyły evergreeny z pierwszych płyt typu „Touch Me I’m Sick”, „You Got It”, „This Gift” czy „Here Comes Sickness”. Mnie zaś ucieszyły zagrane na początek świetne „If I Think” oraz wspaniałe, psychodeliczne „Sweet Young Thing (Ain’t Sweet No More)”. Numery z nowej płyty (naliczyłam 5) również dobrze zabrzmiały, szczególnie „Move Under” czy „Souvenir of My Trip”. Na koniec panowie kazali długo czekać, zanim wyszli na bisy – aż część publiczności (ta słabej wiary) zdążyła się już mocno przerzedzić i zaczęła opuszczać klub. A niesłusznie, bo na zakończenie dostaliśmy potężną wiązankę z „Suck You Dry” oraz „In’n’Out Of Grace”, który to numer zakończył się pięknym przedłużonym outro – z solówką Dana na perkusji i Steve’a na gitarze. Było warto poczekać!

 

Panowie na scenie bawili się świetnie i dawali z siebie wszystko. Mark Arm może nie był wczoraj wyjątkowo rozmowny – choć nawet gdyby był, i tak za wiele nie było słychać, bo niestety nagłośnienie w Proximie pozostawiało wiele do życzenia (widoczność również, ale to akurat dla tego klubu – niestety – normalne). Szczególnie podczas bisów akustyka była wręcz fatalna (wiem, że zależy to od miejsca, ale pośrodku sali naprawdę było słabo i musiałam się domyślać, jaki utwór zespół zaczyna grać…). Interakcji z publicznością Mark zatem nie prowadził zbyt dużo, za to wokalnie otrzymaliśmy popis możliwości, szczególnie gdy gdzieś w połowie seta odłożył gitarę i skupił się na śpiewaniu. Od typowych dla niego zjadliwie sarkastycznych, wręcz kaustycznych piosenek, poprzez głębokie złowieszcze i mroczne opowieści, aż po jazgotliwo-wściekłe punkowe manifesty – charakterystyczny głos Marka to wizytówka zespołu Mudhoney, który bez niego nie byłby tym, czym jest. A jeśli dodamy do tego dobry vibe, który czuć pomiędzy członkami zespołu, ten duch komitywy pomiędzy dojrzałymi facetami, którzy grają ze sobą od kilkudziesięciu lat i czuć, że nadal im ze sobą dobrze i nadal chcą tworzyć razem – wówczas rozumiemy, dlaczego ta legenda z Seattle przetrwała.

 

I ma się dobrze!

 

Monika Pieńkosz

 

GALERIA ZDJĘĆ ZESPOŁU MUDHONEY

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz