IKS

„Beetlejuice Beetlejuice” | reż. Tim Burton | film [Recenzja]

Mam kilka ulubionych filmów, ale gdybym miała wybrać ten jeden, najważniejszy, byłby to „Sok z żuka” (tytuł oryg. „Beetlejuice”) Tima Burtona z 1988 roku. Oglądałam go niezliczoną ilość razy, więc oczekiwanie na drugą część było dla mnie pełne emocji. Kiedy w końcu udałam się do kina (oczywiście na maraton – pierwszej części nigdy nie odmawiam), serce biło mi szybciej, ale już z góry wiedziałam, że kontynuacja nie dorówna oryginałowi. Nie pomyliłam się, choć mimo wszystko seans był przyjemny.

Są elementy, które od razu przywołują ciepłe wspomnienia. Początek filmu, muzyka – lekko zaktualizowana, ale wciąż ta sama – oraz sposób, w jaki został zaprezentowany tytuł, wszystko to buduje odpowiedni klimat dla fanów oryginału. To, co z pewnością bardzo cieszy to powrót oryginalnej obsady: Michaela Keatona jako Beetlejuice’a, Winony Ryder w roli Lydii Deetz oraz Catherine O’Hary jako Delii Deetz. To trio nadal potrafi dostarczyć niezapomnianych wrażeń.

 

Od premiery pierwszego filmu minęło sporo czasu, więc każdy fan pewnie zastanawiał się, jak mogły się potoczyć dalsze losy Lydii Deetz. Niestety, tutaj pojawiło się moje pierwsze rozczarowanie. Lydia ma teraz własny program telewizyjny, w którym występuje jako medium. Wyobrażałam sobie, że może zajmować się czymś związanym z duchami, ale bardziej za kulisami, jako fotograf, a nie w roli prezenterki w świetle reflektorów. Rozumiem, że ludzie się zmieniają, ale kompletnie nie pasuje mi to do jej postaci. Bohaterka ma także nastoletnią córkę, Astrid, która nie mogłaby bardziej gardzić swoją matką. Muszę przyznać, że ja mam podobne odczucia co do samej Astrid – jej postać była dla mnie niezwykle irytująca. Być może przyczyniła się do tego gra Jenny Ortegi, która, moim zdaniem, ma jedną, ciągle naburmuszoną minę. Tak jak nie przekonała mnie jako Wednesday, tak samo nie przekonała mnie w „Beetlejuice Beetlejuice”.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Nowa odsłona „Beetlejuice’a” pełna jest różnych wątków, z których nie wszystkie zostały odpowiednio rozwinięte, jak np. historia Dolores (w tej roli Monica Bellucci), dawnej miłości Beetlejuice’a, która popełnia „morderstwa” w zaświatach wysysając duszę zmarłych.

Szkoda, bo ten wątek miał duży potencjał. Jej pierwsza scena, zszywanie swojego ciała do piosenki „Tragedy” Bee Gees jest fantastyczna – jedna z najlepszych w filmie. Niestety, po tym mocnym wprowadzeniu postać Dolores staje się mało istotna, co jest dużym zmarnowaniem potencjału. Z drugiej strony, inna nowa postać, czyli Willem Dafoe jako zmarły policjant zaświatów był absolutnie genialny. Jego rola była krótka, ale na tyle wyrazista, że pozostawiła niedosyt – chętnie zobaczyłabym więcej scen z jego udziałem, bo scen w samych zaświatach jest dość sporo, co odróżnia drugą część od pierwszej. Niedosyt mam też jeśli chodzi o robaki piaskowe. Była tylko jedna scena, a chyba każdy fan „Soku z żuka” chętnie zobaczyłby więcej.

 

Zdecydowanym plusem filmu jest powrót do praktycznych efektów specjalnych, zrezygnowano tu z przesadnego CGI, co idealnie nawiązuje do estetyki oryginału. Było to dla mnie ogromnym uspokojeniem, bo bałam się, że współczesna technologia zniszczy magię pierwszej części.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Jak już jestem przy pozytywach, myślę, że to dobry moment, aby napisać o najlepszym aspekcie tego filmu i nie będzie to zaskoczeniem, bo jest nim oczywiście Michael Keaton jako Beetlejuice.

Niektórzy mówią, że wygląda dokładnie tak samo jak 36 lat temu, ja się nie zgodzę w pełni, ale widziałam „Sok z żuka” tyle razy, że znam rozmieszczenie każdej zmarszczki na jego twarzy. Niemniej, jego energia, mimika i sposób, w jaki prezentuje postać, nie zmieniły się ani trochę. To właśnie jego gra wywołała we mnie największą nostalgię i przeniosła z powrotem do dzieciństwa. Widać, że Keaton kocha tę postać i że Beetlejuice kocha Keatona. Podobne emocje wzbudziła Catherine O’Hara, która w dojrzałej wersji Delii Deetz była równie przekonująca. Ten rozwój postaci był spójny z poprzednią częścią i bardzo dobrze mi się na to patrzyło. Przy tej dwójce troszkę w cieniu pozostaje Winona Ryder. Szczerze mówiąc, jestem zła na scenarzystę, bo mam wrażenie, że ten cień to nie wina aktorki, tylko zmian, które zaszły w postaci Lydii na niekorzyść, bo wydaje się, że straciła część swojego ikonicznego charakteru. Świetna jednak była jej charakteryzacja. Tak właśnie wyobrażałam sobie dorosłą Lydię.

 

„Beetlejuice Beetlejuice” wywołał u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, sentyment i radość z powrotu ulubionych bohaterów, z drugiej zaś lekki zawód. Czy ten sequel był potrzebny? Trudno powiedzieć. Choć na pewno jeszcze do niego wrócę, pierwsza część pozostaje niezastąpiona. Jeśli jednak szukacie lekkiego, absurdalnego kina, które zapewni dobrą zabawę, film zdecydowanie warto obejrzeć. Ale przedtem koniecznie przypomnijcie sobie oryginał – bez niego nowa odsłona może być trudniejsza w odbiorze.

Ocena: 4/6

Małgorzata Maleszak-Kantor

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz