Był taki okres w moim życiu (i dam sobie głowę uciąć, że zapewne u większości z nas), kiedy każde nowe doświadczenie, jakie podrzucał mi los, kwitowałam dwoma krótkimi zdaniami: to się nie dzieje, to jakiś piep***** film z gatunku science fiction! Tylko dlaczego akurat ja gram w nim główną rolę?! Zawsze wtedy kluczowe okazywało się tzw. „zajęcie myśli, czy też rąk”, czyli znalezienie sposobu na odreagowanie stresu.
Nie wpadłam wtedy na pomysł, żeby zamiast grzebać w ziemi w ogrodzie i plewić rabaty, zabrać się za napisanie scenariusza do filmu. To mogłoby być dosyć interesujące doświadczenie, z finałem na większym ekranie. Sposób to o tyle skuteczny, że pozwala dostrzec siebie i wydarzenia, których częścią jesteśmy, z zupełnie innej perspektywy.
Walter Dean Myers i jego „Potwór”, lektura szkolna amerykańskich dzieciaków, jest na najlepszej drodze do wejścia w szeregi tzw. must read literatury młodzieżowej poza US.
Tym bardziej, że doczekała się już ekranizacji, która od niedawna dostępna jest na Netfliksie. Niewątpliwie już sama konstrukcja oparta na schemacie scenariusza filmowego, wyróżnia ją spośród tych lektur, z jakimi młodzież z reguły ma do czynienia, a wsparcie w postaci obrazu w najpopularniejszej platformie VOD to jak nitro w brykach w Tokio Drift. Być może taki zestaw na seniorów nie zadziała, jednak to nie o nas tak naprawdę tu chodzi.
„Zabierają człowiekowi sznurowadła i pasek, żeby nie mógł się zabić, nawet gdyby było z nim źle. Tak sobie myślę, że zmuszanie kogoś, żeby żył, to część kary”.
To zdanie, które najmocniej zapadło mi w pamięć. Wypowiada je czarnoskóry szesnastolatek, Steve Harmon, główny bohater i narrator jednocześnie. Młody człowiek próbujący się odnaleźć w gąszczu obcych mu do tej pory emocji, na dodatek doświadczanych w równie nieznanych mu miejscach – na sali sądowej i w areszcie śledczym na Manhattanie. Wszystko to, czego wtedy doświadcza, co czuje, czego się panicznie boi, a co wywołuje w nim nieprzyjemny dreszcz, spisuje w notatniku.
Tak tworzy scenariusz filmu, z sobą w roli pierwszoplanowej.
Dosyć oszczędnie, bez zbędnych słów ukazuje swoje przemyślenia, jednak w tym delikatnym niedopowiedzeniu, niby obojętnym wtrącaniu niektórych myśli, tkwi klucz do odbioru tej książki. Oto młody Steve próbuje się nam przedstawić. Nam czytelnikom, czyli ławie przysięgłych, która ma zadecydować o jego winie lub też niewinności. Nie bywa w tym nachalny, w przeciwieństwie do tych, którzy jego kosztem chcą ugrać jak najwięcej dla siebie. Na naszych oczach rozgrywa się proces. Zmieniają się świadkowie, ich zeznania, motywy i argumenty. Jedyną stałą jest dwóch oskarżonych, z których jednym jest właśnie Steve.
Czy był tylko przypadkowym świadkiem tragicznych w skutkach wydarzeń, czy jednak z premedytacją brał w nich udział?
Gra na naszych emocjach, czy też ustępuje pola obiektywnej ocenie? Jest winny, a może jednak niewinny? Wrobiono go, czy jednak nie? Ile pytań, tyle odpowiedzi nasuwających się w toku lektury, chociaż gdzieś tam podświadomie, jako jeden z ławników, dosyć szybko wyrabiam swój osąd i trzymam się go aż do wyroku – a ten jest z nim tożsamy. Czy powinnam być z siebie dumna? Tego pewna nie jestem… bo chwilę po wydaniu wyroku przechodzi mnie bardzo nieprzyjemny dreszcz… bardzo nieprzyjemny…
Czyżbym się jednak pomyliła?
Ocena (w skali od 1 do 10 ) 6 pistoletów
🔫 🔫 🔫 🔫 🔫 🔫