IKS

Detektyw: Kraina nocy | reż. Issa Lopez | serial HBO Max [Recenzja]

Przyznaję – tę recenzję chciałem napisać zanim zobaczyłem cały sezon, bo tak w okolicach 4-5 odcinka miałem już o nim na tyle wyrobione zdanie, że wydawało mi się, że niewiele jest rzeczy, które mogłyby się wydarzyć w finale, które mogłyby zmienić moja opinię i ocenę całego sezonu. Myliłem się.

Zacznijmy może od tego, że IV sezon „Detektywa”, to było coś, na co  naprawdę niewielu czekało, a na pewno żadna z osób, która się do tej grupy zaliczała nie zasłużyła na to co finalnie otrzymała.

 

materiały prasowe HBO Max

 

Ale też zapewne miało to związek z tym, że kolejny sezon w zasadzie nie powstawał. I nawet to co ostatecznie dostaliśmy tak naprawdę nim nie jest. Jeśli bowiem przyjrzymy się sprawie bliżej, okaże się, że Issa Lopez, stworzyła „Krainę nocy” jako autonomiczną, zupełnie niepowiązaną z uniwersum True Detective (Detektyw) historię, w której dopiero oficjele z HBO dostrzegli potencjał na reanimację wspomnianej serii. I to niestety widać. Podobnie jak to, że poprzednią produkcją, jaką stworzyła dla telewizji Issa, była telenowela…

Jeśli chodzi o nawiązania do serii – tak, w „Detektyw: Kraina nocy” pojawiają się motywy łączące tę historię z wydarzeniami i postaciami z pierwszej, wciąż niedoścignionej części, ale ich znaczenie dla całego uniwersum, jak i zasadność pojawienia się w najnowszej odsłonie serialu, są zazwyczaj co najwyżej rozczarowujące.

 

Co zaś się tyczy telenowel…nie chce wchodzić w szczegóły, bo jednak chciałbym, żeby był to tekst pozbawiony spojlerów, ale musicie mi uwierzyć na słowo, że całkiem spora część tarć i relacji między bohaterami przypomina trochę bardziej ucywilizowane wątki z oper mydlanych.

 

Pomijając jednak nawet te dwie rzeczy, największym zarzutem jaki można mieć do „Detektyw: Kraina nocy”  jest zmarnowany potencjał przedstawionej historii. Pomyślcie sami – tajemnicza śmierć naukowców pracujących w odosobnionym ośrodku badawczym, mająca miejsce na Alasce, akurat w okresie, kiedy rejon spowija się w arktycznej nocy? Przecież to jest samograj. A mimo tego Issa Lopez tak koncertowo ten koncept spartaczyła.

 

materiały prasowe HBO Max

Bo nic w zasadzie tu nie jest tak jak powinno. Niby bowiem mamy te ciemności, mamy odosobnioną i podzieloną społeczność, w której doszło do delikatnie mówiąc, nietypowych śmierci, ale ani przez chwilę nie czuje się napięcia, które w przedstawionym w serialu kontekście musiałoby się pojawić.

Wybrany przez reżyserkę ton, zarówno jeśli chodzi o warstwę wizualną, jak i narracyjną przypomina raczej serial obyczajowy, niż historię o toczącym się policyjnym śledztwie. Też, mając do dyspozycji idealne warunki do straszenia nas i budowania napięcia w oparciu o to co niedopowiedziane, ukryte i pozostawione do wyobraźni, Issa Lopez decyduje się zaserwować nam kilka tanich jump scareów, na poziomie historii z dreszczykiem dla nastolatków. Co gorsza, ani one straszą, ani nie powodują podskoków. Przecież zdecydowanie bardziej duszną, wywołującą ciarki atmosferę, z pierwszej części, udało się uzyskać osadzając historię, w zdecydowanej większości w słonecznej i mającej miejsce za dnia akcji części pierwszej. Pomimo tego, że tu mamy do dyspozycji ciemność i chłód, jedyne ciarki, jakie się pojawiają to te z zażenowania. Ale do tego jeszcze wrócę.

I tak można by wyliczać jeszcze długo, ale byłoby to nie fair. Porównywanie  „Detektyw: Kraina nocy” do którejkolwiek z poprzednich serii jest jak kopanie leżącego. Włączenie tej historii do serii Detektyw było dla niej na pewno niedźwiedzią przysługą. Z jednej bowiem strony na pewno zabieg ten zapewnił obrazowi większą publiczność, jak to zwykle bywa z podczepianiem nowych opowieści pod sprawdzone marki. Z drugiej „Kraina nocy” nie wytrzymuje pod żadnym względem porównania z nawet najsłabszą dotąd, drugą częścią serii, co dopiero mówiąc o kultowej już serii pierwszej. A już finał czwartej serii…

 

materiały prasowe HBO Max

 

Daję słowo, kiedy na ekranie rozwijało się wyjaśnienie tego co stało się z naukowcami odnalezionymi w lodzie, wybuchłem śmiechem. I nawet nie chodzi o to, że takie rozwiązanie samo w sobie było zabawne.

To znaczy, oczywiście, wyjątkowo mało prawdopodobne, ale znowu, trzeba oddać Issie Lopez, że sposób w jaki zdecydowała się zbudować scenę, kiedy się o wszystkim dowiadujemy jest, nie bójmy się tego słowa – żenujący.

 

I więcej mi w zasadzie nie chce się o tym serialu pisać. Nie dlatego, że jestem bumelantem, a z powodu tego, że czuję się przez HBO i Issę Lopez oszukany. I dlatego nie zagłębiam się w fabułę unikając spojlerów, ani nie wgryzam się dlaczego grana przez Jodie Foster Liz Danvers to, a Evengeline Navarro, którą portretuje Kali Reis tamto – po prostu szkoda na ten serial czasu. Mojego i Waszego.

 

Najniższej oceny nie daję tylko dlatego, że bez finału jest to serial po prostu średni. Więc jeśli z jakiegoś powodu chcecie zobaczyć udający thriller kryminalny przeciętny serial obyczajowy, to możecie sobie dodać jeden punkt do ostatecznej oceny, ale wtedy naprawdę darujcie sobie finał. Ten, idealnie by się sprawdzał jako osobny obraz, idealny na suto przyprawiane naturalnymi papieroskami spotkania ze znajomymi przy kinie tak złym, że aż śmiesznym.

Ocena: 2/6

Adrian „Kosa” Kosiorek

 

 


 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz